Czas wreszcie powiedzieć „stop”. Zmienić nawyki. Odstawić używki. Wziąć się za siebie. Choć wielu z nas podobne zobowiązania podejmuje co roku, tylko garstka trzyma się ich dłużej niż kilka dni. Ale gdybyśmy faktycznie wszyscy zaczęli żyć zdrowo, jakie miałby to konsekwencje dla gospodarki?
Poważne. Chciałoby się powiedzieć, że niewyobrażalne. Spróbujemy je jednak wyliczyć. Chcąc żyć zdrowo, na pewno musielibyśmy rzucić palenie papierosów. Żadnego porannego albo wieczornego dymka, kasłania tu i tam. Spójrzmy na liczby: jak podaje Krajowe Stowarzyszenie Przemysłu Tytoniowego, ogółem w sektorze tytoniowym oraz w handlu tego typu wyrobami jest w Polsce zatrudnionych ponad 500 tys. osób. Bezpośrednio w fabrykach zaledwie sześć tysięcy, ale już przy uprawie liści tytoniu ok. 60 tys. rolników w prawie 15 tys. gospodarstw. – Pośrednio w handlu hurtowym i detalicznym pracuje prawie pół miliona pracowników w ponad 120 tys. punktów sprzedaży – wyjaśnia Magdalena Włodarczyk, dyrektor KSPT. Dodaje również, że Polska jest pierwszym w UE przetwórcą tytoniu, największym producentem gotowych wyrobów tytoniowych (to nad Wisłą znajduje się 6 z 31 fabryk w Europie) oraz drugim krajem pod względem uprawy tytoniu. Jesteśmy też pierwszym konsumentem i drugim w UE producentem papierosów mentolowych.
Czyli jeśli okiem wyobraźni widzimy ponad 10 mln Polek i Polaków dających sobie spokój z nikotyną, to drugim okiem winniśmy zobaczyć kilkaset tysięcy rodaków, którzy tracą pracę i lądują na bruku. Część z nich to zapewne byliby ci, którzy sami właśnie rzucili palenie. Ale to nie wszystkie negatywne konsekwencje. Jak podaje Włodarczyk, branża tytoniowa dostarcza osiem proc. wpływów budżetowych (ok. 24 mld zł). Ich także by nie było. Choć z drugiej strony szacunki mówią, że co roku nad Wisłą z powodu palenia umiera ok. 70 tys. ludzi. Mimo że część z nich mogła już być na emeryturze, to zapewne większość dalej by pracowała i płaciła podatki do budżetu. Zapewne w ogólnym rachunku wyszlibyśmy na zero, ponieważ z budżetu państwa na leczenie chorób związanych z paleniem co roku przeznaczanych jest ok. 18 mld zł.
Innym czynnikiem nieco łagodzącym to, że nagle kilkanaście milionów ludzi przestaje co kilka dni kupować małe paczki z wielkimi ostrzeżeniami o szkodliwości substancji smolistych, byłoby to, że naszym obywatelom zostawałoby więcej pieniędzy w kieszeni. Część z nich wydaliby na gumy nikotynowe czy e-papierosy, ale zapewne większość poszłaby na inne wydatki związane z przyjemnościami.
Reklama

Sto litrów robi różnicę

Na pewno nie na alkohole wysokoprocentowe czy piwo, bo, jak możemy przeczytać w każdym sklepie monopolowym, „alkohol szkodzi zdrowiu”. Tak więc nowi, zdrowi obywatele omijaliby je szerokim łukiem. – Ale czemu pan twierdzi, że piwo jest niezdrowe? Przecież jest w nim mnóstwo witamin z grupy B. A to bezcenne – przekonuje Danuta Gut ze Związku Pracodawców Przemysłu Piwowarskiego w Polsce. – Poza tym ostatnie badania potwierdzają, że jest bardzo wskazane po wzmożonym wysiłku fizycznym, pomaga zlikwidować zakwasy.
Mimo silnej pokusy, by nie odstawiać złocistego trunku, trzymając się noworocznych postanowień, musimy być konsekwentni. Efekt? Znów dramatyczny. Z branżą piwowarską ściśle powiązanych jest ok. 157 tys. miejsc pracy. 15 tys. przy samym warzeniu, 44 tys. szeroko rozumiane „wokół”. 22 tys. ludzi sprzedaje piwo w handlu tradycyjnym i nowoczesnym (markety). 76 tys. to dostawcy (m.in. rolnicy uprawiający chmiel czy jęczmień oraz osoby odpowiadające za transport). – Proszę pamiętać, że ponad połowa osiedlowych sklepów czerpie bardzo dużą część przychodów właśnie ze sprzedaży piwa. Gdyby nagle zniknęło, sporo z nich musiałoby się zamknąć – prognozuje Danuta Gut.
Przeciętne spożycie piwa (licząc także niemowlęta i osoby niepijące) wynosi 93–94 litry rocznie na głowę, czyli, bardzo luźno licząc, jakieś cztery piwa tygodniowo. Wpływy do budżetu są co najmniej tak samo imponujące. Sama akcyza to 3 mld zł. Jeśli dorzucimy VAT, PIT i CIT związane z branżą, to uzbiera się kolejne 7 mld zł. A jeśli do 24 mld zł braku wpływów tytoniowych dorzucimy 10 mld zł, których nie ściągniemy od samych browarników, to dziura budżetowa będzie już pokaźnych rozmiarów. A przecież nawet nie wspominamy o braku wpływów akcyzowych z alkoholów wysokoprocentowych.
W przypadku browarów należy wziąć pod uwagę jeszcze dwie istotne kwestie. Po pierwsze, wiele z nich sponsoruje drużyny piłkarskie i inne organizacje sportowe. Tak więc bez piwnych złotówek nasza i tak marna liga piłkarska byłaby jeszcze marniejsza, a kwoty, które teraz idą z kieszeni podatnika na utrzymanie pięknych i nowoczesnych stadionów, byłyby zapewne jeszcze większe.
Warto też uwzględnić miękkie straty, czyli na przykład to, że z pewnością mniej byśmy ze sobą rozmawiali. Bo ponad jedną trzecią piwa Polak wypija poza domem, czyli spotykając się z innymi. Rozmawia, śmieje się, kłóci, wymienia pomysłami właśnie w restauracji czy pubie.
Czy brak takich dyskusji wpłynąłby na zanik kapitału społecznego, czyli coś, czego mamy mało, a co zdaniem wielu nie pozwala nam się szybciej rozwijać? – Nie sądzę. Piwo pije się raczej ze znajomymi. To jest utrwalenie więzi, tak więc odstawienie tego trunku nie przełożyłoby się na poziom kapitału społecznego – odpowiada profesor psychologii Janusz Czapiński. – By podwyższyć nasz poziom zaufania do samych siebie, trzeba by zacząć od polskiej szkoły: od tego, by nie stawiać ławek w rzędach, a raczej w podkówkę, tak by dzieci widziały swoje twarze. No i zlecać zadania zespołom uczniowskim, a nie cały czas stawiać na indywidualizm – mówi.

Szczupły jak Polak?

Zostawmy używki. Jak mówią fachowcy, tu bilans plusów (zdrowsi obywatele) i minusów (brak podatków pośrednich) zazwyczaj jest bliski zeru. Ale chyba najczęstszym postanowieniem noworocznym jest to, by zrzucić kilka kilogramów. Jak to zrobić? Tak oczywiste rozwiązania jak jedzenie mniejszych porcji rzadko wchodzą w grę. Dlatego zaczynamy biegać. Zacierać ręce mogą producenci butów i odzieży sportowej. Liczba usportowionych Polaków nagle się podwaja lub potraja. Oprócz tego, że zatrudnieni w azjatyckich fabrykach robotnicy będą musieli spędzić jeszcze więcej godzin w trudnych warunkach, a na londyńskiej czy nowojorskiej giełdzie akcjonariusze ucieszą się ze wzrostu przychodów wielkich koncernów, to nad Wisłą powstanie kilka tysięcy miejsc pracy w specjalistycznych sklepach sportowych. Być może trener biegania, zaraz po ratowniku wodnym i instruktorze żeglarstwa, stanie się ulubionym zajęciem dorywczym studentów.
Po wybieganiu nieco lżejszej wagi nasze nowe ja zapragnęłoby także zmienić przyzwyczajenia kulinarne. Z dnia na dzień oblegane punkty małej gastronomii stają się puste. W wielu jadłodajniach ruszty z nabitymi kurczakami czy baraniną kręcą się w kółko, ale klientów brak. Właściciele idą po rozum do głowy i wszędzie powstają bary sałatkowe. Najbardziej cierpią wielcy producenci trzody chlewnej i innych zwierząt. Za to rolnicy, którzy przestali uprawiać tytoń czy chmiel, przerzucają się na sałatę i pomidory.
Gdyby każdy z nas zrzucił kilka kilogramów (według Głównego Urzędu Statystycznego w Polsce nadwagę ma już 40,3 proc. mężczyzn i 28,4 proc. kobiet, zaś otyłych jest 24 proc. pań oraz prawie 21 proc. panów), mogłoby mieć bardzo dobre skutki. Chorowalibyśmy mniej, za to więcej pracowali, więc PKB rosłoby szybciej. Byłoby nas więcej (rocznie w związku z otyłością umiera około 300 tys. ludzi) i żylibyśmy dłużej, więc zapewne polskie społeczeństwo starzałoby się jeszcze szybciej. Co mogłoby się przyczynić do przyspieszenia rozwoju usług związanych z osobami starszymi. Jak grzyby po deszczu zaczęłyby wyrastać w Polsce domy spokojnej starości, a nasze opiekunki nie emigrowałyby w poszukiwaniu pracy na Zachód. Być może jakiś przedsiębiorca, zapewne bardzo młody, zainspirowany perypetiami starzejącego się dziadka, otworzyłby sieć sklepów o dźwięcznej nazwie „Stary, ale jary”, gdzie można byłoby nabyć wszelkie udogodnienia dla seniorów.

Samochodom już dziękujemy

Ci, którzy zrzucili kilka kilogramów, nie wahają się zrobić kolejnego kroku naprzód. Największym wrogiem „człowieka noworocznego” staje się samochód. Truje, zabija w wypadkach, sprzyja otyłości, dlatego wybieramy rower. Producenci jednośladów zacierają ręce, marka Romet przeżywa już trzecią (druga się zaczęła po przejęciu przez grupę Arkus) młodość, a jej obecny właściciel zatrudnia kilka tysięcy nowych pracowników.
Ale konsekwencje w branży motoryzacyjnej byłyby poważne. Krótka dygresja, by uświadomić sobie, jak duży wpływ na gospodarkę ma produkcja samochodów. „Przemysł motoryzacyjny i paliwowy należą do najpotężniejszych w Stanach Zjednoczonych. Jeden na dziesięciu mieszkańców USA jest z nimi w jakiś sposób powiązany. Miliony Amerykanów pracują przy produkcji aut i części zamiennych, sprzedaży, reklamie, serwisie samochodów, transporcie, budowie dróg, utrzymaniu parkingów i wlepianiu mandatów za złe parkowanie”. Tak pisze korespondent Polskiego Radia Marek Wałkuski w swojej książce „Wałkowanie Ameryki”. I choć oczywiście w Polsce skala jest zupełnie inna (za oceanem sprzedaje się kilkanaście milionów nowych samochodów rocznie, u nas mniej niż 300 tys.), to jednak powiązania są analogiczne.
Ile osób pracuje w branży motoryzacyjnej i wokół niej? – Tego nikt do końca nie wie – odpowiada Wojciech Drzewiecki, szef Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego „Samar”. – Swego czasu mówiono o 200 tys. miejsc pracy. Szacuje się, że jedno miejsce związane bezpośrednio z produkcją samochodu generuje sześć do dziewięciu miejsc pracy w branży szerzej rozumianej: w produkcji komponentów, serwisie czy sprzedaży – wyjaśnia. Tak więc mowa tu także o tysiącach warsztatów, salonach sprzedaży czy komisów samochodowych.
Być może ten moment wykorzystają samochody elektryczne. Po polskich drogach jeździ ich na razie śladowa liczba (zdecydowanie mniej niż tysiąc), ale być może któryś z producentów wykorzystałby nietypową nadwiślańską modę. – Problemem mogłyby być stacje ładowania, tam jest potrzebne wysokie napięcie. Na razie można takie stacje spotkać w niektórych centrach handlowych, ale jest ich niewiele – opowiada Drzewiecki.
Większe zużycie energii mogłoby przyspieszyć koszmar polskich energetyków – blackout, czyli sytuację, w której nagle zaczyna nam brakować energii. Urząd Regulacji Energetyki w swoim sprawozdaniu za rok 2011 ocenił, że po 2015 r. nie można wykluczyć przerw w dostawach prądu wynikających z niedoboru mocy. Gdyby nagle skokowo wzrósł popyt, to taka sytuacja byłaby jeszcze bardziej prawdopodobna.
Oczywiście spadłaby też sprzedaż benzyny. – Myślę, że w takim przypadku popyt na olej napędowy by się nie zmienił, bo to jednak paliwo potrzebne do transportu i przemysłu – mówi analityk Grzegorz Maziak ze specjalistycznego portalu E-petrol.pl. Ile zużywamy benzyny? W ciągu pierwszych trzech kwartałów 2012 r. sprzedano jej 3,8 mln m sześc. Policzmy. Akcyza to 1565 zł za m sześc., czyli tysiąc litrów. Do tego dochodzi 99,19 zł opłaty paliwowej. Dla uproszczenia niech będzie 1665 zł za m sześc. Jeśli pomnożymy 3,8 mln m sześc. przez 1665 zł akcyzy, wychodzi nam ponad 6,5 mld wpływów akcyzowych. Bez kupowania benzyny do samochodów osobowych tych dochodów też nie będzie.
Czy rafinerie po prostu przerzuciłyby się na olej napędowy? – To nie jest takie proste. Rafineria, przerabiając ropę, musi produkować i olej napędowy, i benzynę – odpowiada Krzysztof Romaniuk z Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego. Trudno prognozować, jak na zmianę warunków zareagowałyby wielkie koncerny jak Orlen czy Lotos. Ale na pewno część z ok. 50 tys. ludzi zatrudnionych w tym sektorze gospodarki straciłaby pracę.

Zanim podejmiesz postanowienie

Szczupły, niepijący, niepalący – nowy, lepszy Polak ma więcej energii. Zaczyna rozmawiać ze swoimi dziećmi. Spędza z nimi czas, gra w gry planszowe, a przez to ogląda mniej telewizji. Poważne spadki przychodów notują przedsiębiorstwa produkujące telewizory, ale najbardziej zaniepokojone są koncerny medialne. Oglądalność programów spada niezależnie od tego, która gwiazda gdzie zatańczy, który juror będzie bardziej przebojowy czy jaki serial wyciśnie więcej łez. W ślad za oglądalnością spadają również wpływy z reklam. TVP wymaga jeszcze większego dofinansowania, a prywatni nadawcy zwalniają na potęgę i przestają produkować swoje programy. Kto by na tym skorzystał? To trudno przewidzieć, zapewne branża internetowa. Reklamodawcy szukaliby też nowych sposobów na dotarcie do klientów. Być może na polskich ulicach znalazłoby się jeszcze więcej billboardów, a płachty zasłaniające całe ściany kamienic, włącznie z oknami, przestałyby kogokolwiek dziwić. Niewykluczone, że coraz bardziej popularne stałyby się rozwiązania niestandardowe, jak choćby umieszczanie sloganów reklamowych na serwetkach czy oferowanie darmowej próbki usług za posprzątanie kupy po swoim psie (tak zrobiła jedna z meksykańskich firm).
Czytelniku, zanim więc podejmiesz noworoczne postanowienie, zastanów się dobrze, czy właśnie nie podcinasz gałęzi, na której sam siedzisz. Co pewne, na rygorystycznym trzymaniu takich obietnic radykalnie straciłby budżet państwa – jego dochody spadłyby o co najmniej 40 mld zł, czyli ok. 15 proc. Biorąc pod uwagę, że tzw. wydatki sztywne (m.in. dotacje do FUS i KRUS, obsługa długu, obrona narodowa) w 2011 r. wyniosły 75 proc. wszystkich wydawanych pieniędzy, to tak radykalny spadek dochodów spowodowałby wstrzymanie praktycznie wszystkich inwestycji państwowych i radykalny wzrost deficytu. A na ten ostatni, jak wiadomo, zawsze musi się zrzucić obywatel.
Tak więc w trosce o własne samopoczucie i kondycję finansową, podejmując noworoczne postanowienia (mimo zapewnień, że tym razem to już na pewno się uda), bądź równie konsekwentny jak w roku poprzednim.