Jeśli istnieje dziedzina, w której Wielka Brytania jest światowym liderem, są to nieudane projekty informatyczne - pisze w felietonie Tom Clapham, psycholog ekonomii.
Rozmawiałem ostatnio z polskimi nauczycielami o elektronicznym systemie kontroli frekwencji uczniów i ich postępów w nauce.
Opinie o nim młodych nauczycieli i tych doświadczonych są jednoznacznie negatywne, więc to nie kwestia wieku czy braku umiejętności obsługi komputera. Jeśli zsumować dodatkową pracę nauczycieli, administracji oraz czas potrzebny na spotkania i szkolenia tylko w jednej szkole i pomnożyć to przez liczbę placówek w kraju, wdrażany projekt nabiera cech potencjalnej narodowej porażki informatycznej. Ma do tego wszystkie niezbędne składniki: niejasne cele, jednego wykonawcę, słabą jakość, brak konsultacji. Znowu to samo, mówicie sobie z ponurą rezygnacją. I ja mam deja vu. Bo jeśli istnieje dziedzina, w której Wielka Brytania jest światowym liderem, są to nieudane projekty informatyczne. Nikt nas nie przebije w marnowaniu pieniędzy na niepotrzebne technologiczne nowinki.
Szacuje się, że w ciągu ośmiu lat – między 2002 a 2010 r. – Wielka Brytania wydała 26 mld funtów (po przeliczeniu wychodzi strasznie dużo złotych) na projekty informatyczne, które zostały anulowane lub nie działają tak jak powinny. Według ocen University of Sussex tylko 30 proc. podobnych działań kończy się zakładanym sukcesem, przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że brytyjski rząd wydaje na projekty technologiczne około 2,2 proc. PKB – znacząco powyżej europejskiej średniej.
Lista porażek przyprawia o zawrót głowy: aż 7 mld funtów wydano na wadliwie działającą infrastrukturę informatyczną dla resortu obrony, 3 mld na nieudany narodowy rejestr tożsamości (coś w rodzaju polskich dowodów osobistych), kolejne 400 mln kosztował wybrakowany system dopłat rolniczych, drugie 400 mln równie użyteczny system dozoru elektronicznego nad drobnymi przestępstwami, 100 mln informatyzacja wypłat świadczeń. I największe nieudane przedsięwzięcie: komputeryzacja krajowej służby zdrowia (NHS). Projekt, który okrzyknięto największym cywilnym projektem informatycznym na świecie, wystartował w 2002 r. z budżetem ponad 11 mld funtów, ale w 2010 r. został anulowany.
Reklama
A przyszłość nie napawa optymizmem. Na początku 2012 r. rząd podał, że z 206 większych projektów informatycznych o łącznym budżecie 489 mld funtów ponad połowa miała opóźnienia.
W 2011 r. specjalna parlamentarna komisja (pierwszy raport parlamentu dotyczący porażki rządkowego projektu w dziedzinie IT pojawił się w 1984 r. i dotyczył 6 mln funtów wydanych na wadliwy system przyznawania świadczeń społecznych) przeprowadziła dochodzenie mające rzucić światło na te przypadki marnotrawstwa. Reakcja rządu była przewidywalna: projekty były zbyt duże, istniał opór przed używaniem gotowych rozwiązań, systemy nie były kompatybilne oraz brakowało odpowiedniej infrastruktury. Poza tym władze przyznały, że procedura przetargowa była zbyt długa i kosztowna, co eliminowało z rywalizacji o kontrakty większość firm poza największymi korporacjami.
Nie zadowoliło to jednak komisji, która opublikowała własną listę przyczyn kosztownych porażek. Na pierwszym miejscu znalazł się brak posiadania przez centrum podstawowych informacji: okazało się, że po wykaz realizowanych projektów rząd musiał zwracać się do dostawców usług informatycznych. Czy może więc kontrolować wydawanie pieniędzy? Administracja centralna nie potrafi też oceniać kosztów przedsięwzięcia. Jaskrawym, choć skromnym przykładem może być kupno przez jeden z resortów komputera za 3,6 tys. funtów przy standardowej cenie 1,8 tys. Przy realizacji projektów brakuje transparentności – tajemnica handlowa jest wykorzystywana do ukrywania realnych kosztów. Kiedy szukałem materiałów do artykułu, ewidentny stał się brak danych o tym, kto co robi i za jakie pieniądze. Znaczna część raportu dotyczyła tego, że zaledwie 18 wykonawców odpowiadało za ok. 80 proc. rządowych kontraktów informatycznych. Do jak niebezpiecznych sytuacji to prowadzi, obrazuje umowa między brytyjską administracją podatkową a firmą CapGemini o wartości 2,8 mld funtów. Podpisano ją aż na 13 lat, co daje prywatnej firmie potężną przewagę nad państwowym urzędem w przypadku konieczności wprowadzenia jakichkolwiek zmian.
I perełka. Nieudaną komputeryzacją NHS zajmowały się dwie firmy: Accenture (wcześniej Arthur Andersen Consulting) oraz amerykańska Computer Science Corporation. Ta ostatnia miała czelność domagać się dodatkowych 2 mld funtów za zakończenie projektu. Accenture w końcu zerwała kontrakt, co dopuszczała umowa, ale pod warunkiem wypłacenia miliarda funtów kary. Firma zapłaciła jednak tylko 68 mln funtów. Nie uwierzycie, ale osoba odpowiedzialna za tę decyzję pracowała wcześniej w Arthur Andersen. Dla amatorów plotek dodam, że nawet matka tej osoby krytykowała powierzenie jej tak poważnego stanowiska w państwowej administracji.
Kolejnym problemem jest to, że państwo dysponuje już kilkoma działającymi systemami komputerowymi, ale prawo własności do tych programów należy do wykonawców i tylko oni wiedzą, jak one funkcjonują. Próby przekonania rządu do oprogramowania otwartego (open source) idą jak po grudzie, bo decydenci nie rozumieją wagi tego problemu. Komisja parlamentarna musiała niedawno ponownie upomnieć rząd, który ociąga się z wpisaniem do kontraktów wymogu tworzenia systemów informatycznych w zgodzie z open source.
Kluczowym problemem jest dominacja technologii nad polityką lub uprawianie polityki w oderwaniu od technologii. Do tej pory komputeryzacja jest postrzegana jako magiczny środek na polityczne dolegliwości, nikt nie próbował ustalić celów i znaleźć najbardziej opłacalnego sposobu ich osiągnięcia. Czy to również dotyczy polskiego systemu informatycznego dla szkół? Jeden z komentarzy powinien wisieć na ścianie przed każdym, kto odpowiada za komputeryzację: „Nie istnieje coś takiego jak projekt informatyczny – są inicjatywy polityczne realizowane z udziałem współczesnych technologii”. Branża IT powinna być sługą, nie panem.
Poważnym problemem jest także brak inteligentnego klienta. Przez wiele lat kolejne rządy łudziły się, że sektor prywatny wie lepiej, zlecały więc większość zadań informatycznych prywatnym zleceniobiorcom oraz zwracały się o radę do firm konsultingowych i producentów oprogramowania. To jak powierzyć ochronę domu złodziejowi! Przez outsourcing rząd stracił możliwość oceny własnych potrzeb i słabości (wiele prywatnych firm zrobiło podobnie i przekonało się, że tym samym oddało innym swoją jedyną przewagę nad konkurencją).
Wreszcie, i to jest bardzo ważne, brakowało konsultacji z ludźmi, którzy mieli używać tworzonych systemów. A to właśnie oni najlepiej wiedzą, czego potrzebują. Polski system dla szkół również ma tę wadę. Czy w jego opracowaniu uczestniczyli nauczyciele, którzy będą go używać?
Korzenie problemu leżą w głębokich ideologicznych zagadnieniach, o których nie wspomina komunikat brytyjskiego rządu i do których są aluzje w raporcie parlamentu. Przyjrzyjmy się outsourcingowi działań informatycznych, który spowodował, że służba cywilna nie ma możliwości kontrolowania realizacji wielkich projektów IT. Rewolucja neoliberalna, częścią której jest outsourcing, to strategia ograniczenia roli państwa obrana przez Margaret Thatcher i późniejsze rządy torysów i laburzystów. Jednak coraz więcej wskazuje na to, że przekonanie, iż rynek wie najlepiej i że sektor prywatny zawsze jest bardziej skuteczny i mniej kosztowny, nie zawsze jest prawdą.
Jest jeszcze kwestia upolitycznienia brytyjskiej służby cywilnej. Na przykład wszystkie rządy Wielkiej Brytanii w ostatnich latach szeroko wykorzystywały doradców politycznych i nominacje polityczne w zarządzaniu projektami publicznymi. W systemie brytyjskim takie doradztwo i wsparcie tradycyjnie jest zadaniem wyższego szczebla służby cywilnej – tzw. mandarynów. Jeśli oglądaliście popularny w latach 80. serial BBC „Tak, panie ministrze” i „Tak, panie premierze” i pamiętacie makiawelicznego sir Humpherya Appleby’ego, znacie ten typ. Mimo wyśmiewania mandaryni uważali, że ich obowiązkiem jest służenie interesowi publicznemu, a nie interesom partii. Nawiasem mówiąc, „Tak, panie premierze” było ulubionym programem premier Thatcher, a ograniczenie władzy takich urzędników jednym z jej głównych celów.
Prywatyzacja wyższej szkoły służby cywilnej jest jedną z oznak deprofesjonalizacji administracji państwowej, która powoduje niezdolność urzędników do zarządzania dużymi projektami bez wsparcia sektora prywatnego. Ciężko wymyślić lepszy sposób na zniszczenie efektywności systemu niż zniszczenie jego instytucji edukacyjnej.
Istnieje również kwestia kontroli. Mogliście zauważyć, że władze lokalne skuteczniej realizują projekty informatyczne niż rząd centralny. Ale przez dłuższy czas odbywał się skomasowany atak na niezawisłość władz lokalnych. Wielka Brytania jest najprawdopodobniej najbardziej scentralizowanym państwem UE. Jeśli spojrzeć na wiele nieudanych projektów informatycznych, można zauważyć obsesję na punkcie scentralizowanej kontroli i administrowania, a nie chęć usprawnienia usług publicznych. Typowym przykładem jest komputeryzacja NHS: to była chęć podporządkowania potrzeb jednostki wymogom administracji. Kiedy ostatnio byłem w szpitalu w Wielkiej Brytanii, czułem się jak przedmiot: personel skupiał uwagę na wprowadzaniu danych do komputera, a nie na mnie.
Polska może wyciągnąć z doświadczenia Wielkiej Brytanii kilka wniosków. Po pierwsze, ważne jest, żeby rząd zwiększał swoje kompetencje techniczne: pod względem wiedzy o branży IT i pod względem kadr służby cywilnej. Oszczędzanie oraz ograniczanie roli Krajowej Szkoły Administracji Państwowej nie jest dobrym pomysłem. Po drugie, trzeba stawiać na oprogramowanie otwarte i większą liczbę wykonawców oraz nie zarządzać projektami centralnie, jeśli można to zrobić lepiej na poziomie lokalnym. Zmuszanie wszystkich szkół do używania jednego systemu komputerowego jest bardzo niedobrym posunięciem przeczącym temu, czego uczy doświadczenie. I wreszcie, należy przeprowadzić rzetelne i szerokie konsultacje z ludźmi, którym system ma pomóc lub którzy będą musieli go obsługiwać. Mam wrażenie, że źle zorganizowany proces konsultacji społecznych przyczynił się do kilku polskich problemów legislacyjnych ostatnich lat.
W końcu technologie informacyjno-komunikacyjne istnieją po to, żeby dawać ludziom więcej swobody i podnosić jakość życia. Musimy odrzucić orwellowskie dążenie do totalnej kontroli, inaczej wszyscy na tym stracimy.
ikona lupy />
Tim Clapham, psycholog ekonomii, Uniwersytet Warszawski / DGP