Właśnie zaczął się Wielki Post. Na dodatek papież ogłosił, że ustępuje. Będzie konklawe, a już mamy spekulacje o kierunku, w którym podąży Kościół, i generalnie więcej religii w przestrzeni publicznej.
Tematy to z pozoru mało ekonomiczne. A może jednak?
I nie chodzi nawet o wysłużonego Maksa Webera z jego tezą o etyce protestanckiej. Czyli większej pracowitości i przedsiębiorczości zwolenników tez Marcina Lutra, które sprawiły, że te regiony, które odrzuciły katolicyzm, są dziś bogatsze i lepiej rozwinięte. Tyle że z Weberem to dziś problem, bo można znaleźć równie wiele dowodów na potwierdzenie, jak i zaprzeczenie jego twierdzeniom. Na przykład takie, że katolicka Belgia była w awangardzie rewolucji przemysłowej, a potęgę handlową Amsterdamu zbudowały klany katolickich patrycjuszy.
Poza tym bardziej powinno nas interesować, jaki wpływ na bogactwo narodów ma religia u progu XXI wieku. Na to pytanie najlepiej odpowiada praca Luigiego Guiso, Paoli Sapienzy i Luigiego Zingalesa z 2002 r. nosząca tytuł „Opium dla ludu? Religia i zachowania ekonomiczne”. Cała trójka reprezentuje zacne (i zazwyczaj protestanckie) amerykańskie świątynie nauki, ale ich włoskie nazwiska nie są przypadkowe. Już z tego można wnosić, że w badaniu będzie o katolikach sporo.
Włoskie trio przekopało się przez sterty prowadzonych przez lata w wielu krajach świata sondaży wartości. I starało się wyłowić z nich, jak religijne wychowanie, częstotliwość praktyk religijnych i deklarowany poziom wiary wpływają na kluczowe z punktu widzenia ekonomii sprawy: zaufanie, wiarę w skuteczność państwa czy stosunek do rynku. Wnioski były zaskakujące. Weźmy kwestię zaufania. Generalnie ludzie religijni ufają sobie trochę bardziej i są mniej skłonni do łamania prawa niż ateiści. Dlatego w krajach religijnych instytucje funkcjonują dużo lepiej, wyższy jest też w nich poziom kapitału społecznego. Oczywiście religia religii nierówna. Zaufanie to tradycyjnie pięta achillesowa katolików. Tak jak gdyby silne więzi wertykalne z centralistycznym Kościołem matką rozbijały te horyzontalne pomiędzy ludźmi. Teza nie jest zupełnie nowa. Harvardzcy profesorowie Robert Putnam i Rafael La Porta tłumaczyli ją w sposób prosty: człowiek musi komuś ufać, im bardziej możesz polegać na Kościele, tym mniej musisz inwestować w bliźnich.
Reklama
Oczywiście nie jest tak, że społeczeństwo złożone z osób religijnych byłoby idealne. Według statystyk osoby wierzące są mniej tolerancyjne wobec obcych i niezbyt ochoczo popierają równouprawnienie kobiet. A to przecież cnoty bardzo ważne dla każdej współczesnej demokracji. Ciekawe jest jednak coś innego: zdaniem badaczy tolerancja i zaufanie zależą od aktywnego uczestnictwa w życiu religijnym, a dużo mniej od wychowania. Oznacza to, że tam, gdzie ogniskiem religijności jest dom (a nie kościół, zbór czy synagoga), to efekt dla społeczeństwa jest negatywny. Bo brak w nim plusów związanych z zaufaniem, więcej jest minusów takich jak nietolerancja.
Stosunek do gospodarki? Ludzie religijni wierzą w rynek bardziej niż ateiści. Uważają, że to, co ich spotyka, jest przeważnie uczciwe. Dlatego człowiek religijny chętniej wygłosi zdanie, że biedny sam jest sobie winny. Ateista częściej będzie szukał przyczyn tego stanu rzeczy w wadliwej konstrukcji społeczeństwa jako całości. I tu bomba (moim zdaniem) największa. Zingalesowi i spółce wychodzi, że katolicy dwa razy częściej głoszą pochwałę własności prywatnej niż protestanci. I są najbardziej prorynkowo nastawieni ze wszystkich badanych religii. Na koniec coś dla nas Polaków. Zingales, Sapienza i Guiso zastanawiali się w swoim badaniu, czy ma znaczenie, jakie miejsce w życiu społecznym zajmuje religia. Czy jest to wyznanie tradycyjnie dzierżące rząd dusz (jak u nas), czy też musi rywalizować z innymi obrządkami. I oczywiście to ma znaczenie. Bo gdy religia w jakimś społeczeństwie dominuje, to jej pozytywne efekty (więcej zaufania i kapitału społecznego) są słabsze. Z kolei negatywy pozostają bez zmian. Niestety.