Polskie afery rzadko są poznane i rozliczone do końca, a ich sprawcy jeszcze rzadziej zostają przykładnie ukarani przez sąd. Jednym z nielicznych wyjątków jest afera starachowicka – jeden z głośniejszych skandali, jakie wstrząsały gabinetem Leszka Millera i SLD na początku nowego wieku.
Sprawa się zaczęła, gdy w lipcu 2003 r. „Rzeczpospolita” oskarżyła posła SLD Andrzeja Jagiełłę, iż w marcu tego samego roku ostrzegł telefonicznie swego partyjnego kolegę i starostę starachowickiego, że CBŚ planuje akcję przeciwko członkom lokalnego gangu, z którym współpracowali samorządowcy z SLD. Jagiełło miał się przy tym powołać na informacje od Zbigniewa Sobotki, wiceszefa MSWiA nadzorującego policję. Rzecz wyszła na jaw przy analizie stenogramów z podsłuchu założonego na telefonie starosty podczas przygotowań do akcji, którą CBŚ mimo wszystko przeprowadziło, bez problemów aresztując samorządowców Sojuszu.
Sam Sobotka stanowczo zaprzeczał oskarżeniom i twierdził, że gdy komendant główny policji Antoni Kowalczyk poinformował go w kwietniu o domniemanym przecieku, natychmiast zawiadomił o sprawie szefa resortu Krzysztofa Janika i sam polecił Kowalczykowi przesłać materiały z nią związane do prokuratury wraz z nakazem wszczęcia śledztwa.
Przez cały ten czas – od marca do lipca 2003 r. – Sobotka pozostawał na stanowisku i dopiero burza w mediach zmusiła jego przełożonych do wysłania wiceministra na urlop. Większość partyjnych kolegów stała murem za Sobotką. – Minister Sobotka był odpowiedzialny za bardzo ważne operacje i nigdy nie stał się przedmiotem jakichkolwiek spekulacji. Co do jego uczciwości nigdy nie miałem i – nie waham się powiedzieć – nie mam żadnych zastrzeżeń – twierdził stanowczo premier Leszek Miller po publikacjach „Rzeczpospolitej”.
Reklama
Tylko eseldowski minister sprawiedliwości i prokurator generalny Grzegorz Kurczuk złamał partyjną zasadę i odtajnił częściowo materiały związane z przeciekiem starachowickim. Wynikało z nich, że do kieleckiej prokuratury, która prowadziła już sprawę zatrzymanych przez CBŚ samorządowców Sojuszu, faktycznie przekazano akta zawierające m.in. inkryminujące Sobotkę wypowiedzi Jagiełły, tyle że zagrzebane wśród 1500 stron stenogramów rozmów starosty i bez żadnej dodatkowej informacji na temat przecieku. Prokurator trafił jednak na rozmowę Jagiełły i sam wszczął odrębne postępowanie w tej sprawie. Sobotki wszakże nadal nie zdymisjonowano, poświęcając tylko dwóch jego zastępców odpowiedzialnych za kontrolę cywilną w policji.
O wiele mniej partia cackała się z gorzej ustosunkowanym Jagiełłą, który – choć przez cały czas twierdził, że nie ostrzegał, a tylko „napominał” kolegów samorządowców – wkrótce otrzymał zarzut utrudniania postępowania karnego. W Sejmie przeciwko jego aresztowaniu nie głosował żaden poseł Sojuszu.
Na tej fali samooczyszczenia SLD ogłosiło też wówczas akcję weryfikacji kadr w Świętokrzyskiem, co do serca wziął sobie jeden z senatorów SLD z regionu i ujawnił, iż brakującym ogniwem – osobą, która pośredniczyła w wymianie informacji między Sobotką a Jagiełłą – był potężny świętokrzyski baron Henryk Długosz. Informację tę potwierdził Jagiełło i wkrótce także drugi poseł SLD usłyszał prokuratorskie zarzuty. – Postępowanie w Kielcach dobiega końca. Prawie wszyscy świadkowie już zostali przesłuchani. Mataczyć się już nie da – skomentował szef MSWiA Krzysztof Janik i podjął decyzję o... powrocie do pracy swego urlopowanego zastępcy Zbigniewa Sobotki. Sobotka do pracy jednak nie wrócił, weto w tej sprawie postawił podobno prokurator generalny Grzegorz Kurczuk, a wiceminister zamiast do swego gabinetu musiał się udać do prokuratury, gdzie także i on usłyszał wreszcie zarzuty w sprawie starachowickiego przecieku.
W maju 2004 r. rozpoczął się w Kielcach proces trzech posłów SLD i niespełna rok później Sąd Okręgowy w Kielcach za udział w sprawie starachowickiej skazał Zbigniewa Sobotkę na 3,5 roku, Henryka Długosza na 2 lata, a Andrzeja Jagiełłę na 1,5 roku pozbawienia wolności. Wyrok dla Sobotki był przy tym o rok wyższy, niż żądała prokuratura. Sprawa toczyła się jeszcze jakiś czas, ale ostatecznie Długosz i Jagiełło ze zmniejszonymi nieco karami trafili do więzienia. Tylko o Sobotce koledzy nadal nie zapominali i wbrew wyrokom sądu ułaskawił go prezydent Aleksander Kwaśniewski.
Nie był to jednak wcale koniec sprawy, bo w trakcie śledztwa okazało się, że szef KGP Antoni Kowalczyk, którego nie łączono dotąd ze sprawą samego przecieku, kręcił w zeznaniach. Najpierw się zaklinał, że nikogo nie informował o akcji CBŚ w Starachowicach, a potem przyznał, że jednak rozmawiał o niej z Sobotką. W kwietniu 2005 r. i on stanął przed sądem, a przy okazji wypłynęły wątpliwości, czy miał obowiązek donieść na siebie, gdy zeznawał w charakterze świadka, oraz czy szef KGP ma prawo rozmawiać z wiceszefem MSWiA na temat akcji policyjnych. Sprawa otarła się o Sąd Najwyższy, aż wreszcie po trzecim procesie i w sumie ponadsześcioletniej batalii sądowej Kowalczyk został uniewinniony.
Choć wielu może uważać, że sprawiedliwości nie stało się zadość w wypadku Kowalczyka, a już na pewno Sobotki, nie zmienia to jednak faktu, że opinia publiczna poznała przynajmniej wszystkie okoliczności tej afery, a jej sprawcy stanęli przed sądem. I nie trzeba było powoływać komisji śledczej, po której zostałoby więcej pytań niż odpowiedzi.