Zaraz po słynnej konferencji prasowej profesora Rybińskiego, na której zaprezentował on strategię funduszu, mającego zarabiać na kryzysie w strefie euro, wystąpiłem z własnym kontrpomysłem. Jak wyglądają obie te inwestycje w rok od startu Eurogeddonu? - pyta Maciej Bitner.

Motywacją dla przedstawienia strategii Eurorecovery było przekonanie, że najgorsze strefa euro ma już za sobą. W takiej sytuacji mocno przecenione aktywa krajów peryferyjnych powinny odzyskać zaufanie inwestorów. Zaproponowałem więc budowę portfela w oparciu o fundusze ETF inwestujące w akcje i obligacje krajów Południa. Jego skład był następujący: po 10 proc. w akcje greckie, irlandzkie, hiszpańskie oraz włoskie, 15 proc. w akcje europejskich blue chipów i 30 proc. w obligacje pięciu krajów strefy euro, które mają największe oprocentowanie. Dopełnieniem (15 proc.) portfela była krótka pozycja na rynku złota.

Granie na spadki złota było podyktowane z jednej strony umieszczeniem przez profesora Rybińskiego złota wśród aktywów, w które będzie inwestował Eurogeddon, z drugiej moimi osobistymi pesymistycznymi przekonaniami, co do przyszłości rynku kruszcu w najbliższych latach. Jak spisał się portfel Eurorecovery? Całkiem nieźle – w ciągu roku zarobił 10,4 proc., licząc w euro. W przeliczeniu na złotówki było to tylko nieco mniej (10 proc.). Jest więc to wynik lepszy niż inwestycja w WIG 20 (5,2 proc. zmiana wartości w ciągu roku) i porównywalny z dynamicznym ostatnio amerykańskim S&P500 (11 proc. w przeliczeniu na złotówki). Dopiero jednak porównanie z funduszem Rybińskiego przynosi prawdziwą satysfakcję. Eurogeddon bowiem stracił aż 37 proc.

Jak wytłumaczyć to, że strata jest aż tak wysoka? Dlaczego, skoro Eurorecovery zarobił 10 proc., Eurogeddon tyle samo nie stracił? Porażka strategii profesora ma dwie zasadnicze przyczyny. Po pierwsze źle, jak na razie, przewidział rozwój wydarzeń. Mimo recesji strefa euro kontynuuje zaciskanie pasa, a Europejski Bank Centralny mocno włączył się do gry o ocalenie wspólnej waluty, wspierając krajowe rynki obligacji. Po drugie instrumenty, które użyto do realizacji celów Eurogeddonu, nie były adekwatne.

Obstawianie spadków kursu euro do dolara oraz wyprzedaży akcji na giełdach w Paryżu i we Frankfurcie od początku nie było dobrym sposobem zarabiania na kłopotach krajów Południa. Gdyby doszło do rozpadu strefy euro, wspólna waluta mogłaby nawet przecież się umocnić, gdyby pozostały przy niej najsilniejsze kraje. Już rok temu wiadomo było też, że gospodarka niemiecka relatywnie dobrze znosi kryzys na peryferiach. Nie rozumiem więc, dlaczego profesor uznał, że w przypadku realizacji czarnego scenariusza giełda we Frankfurcie ucierpi jakoś szczególnie mocno.

Reklama

Eurorecovery został zaś obmyślany tak, by zarobić jak najwięcej na realizacji scenariusza dokładnie przeciwnego niż ten, który kreślił w swoich komentarzach Rybiński. Wariant skrajnie optymistyczny oczywiście się nie zrealizował, ale nadal uważam, że kraje Południa powoli wydobywają się z kłopotów, a ich aktywa są bardzo atrakcyjnie wyceniane. Co jednak, gdy ktoś nie podziela tego poglądu i bardziej sympatyzuje z profesorem, który jeszcze w grudniu twierdził, że „sytuacja w strefie euro zmierza w złym kierunku”? Taka osoba powinna przynajmniej przyznać jedną rzecz – Eurorecovery jest inwestycją, która w razie powodzenia może dobrze funkcjonować przez lata. Eurogeddon zaś z natury jest produktem dla tych, którzy chcą szybko zarobić i od razu wyjść z inwestycji. Wynika to z tego, że krótka pozycja na rynku akcji na dłuższą metę zawsze przynosi stratę. Wprawdzie mawia się, że inwestycja długoterminowa to inwestycja krótkoterminowa, która na razie nie przynosi zysku, ale w przypadku grania na spadki tego typu mylenie jest naprawdę zgubne. Jak bardzo? Do tematu obiecuję wrócić za rok, chyba że wcześniej TFI Opera zdecyduje się zamknąć fundusz Eurogeddon.