To co dziś dzieje się w USA w kwestii ubezpieczeń zdrowotnych, za kilka lat może mieć miejsce w Polsce.
Nikomu chyba nie trzeba mówić, jakim obciążeniem dla budżetu państwa jest ochrona zdrowia. Wysokie koszty wynikają nie tylko z tego, że samo leczenie kosztuje dużo (a wraz ze starzeniem się społeczeństwa tanieć raczej nie będzie), lecz także dlatego, że przy okazji dzięki pieniądzom od państwa wiele firm może całkiem przyzwoicie zarabiać.
Listę tych firm otwierają oczywiście producenci leków czy ich dystrybutorzy, ale są na niej też np. firmy ubezpieczeniowe, które sprzedają ubezpieczenia medyczne.
Dla naszego budżetu ochrona zdrowia to miliardowe kwoty, ale w Ameryce w grę wchodzą wielokrotności tych sum, do tego liczone w dolarach. A jest to budżet na pewno w nie lepszej sytuacji niż nasz (nam nie grozi, że 1 marca trzeba będzie ciąć wydatki jak leci w związku z osiągnięciem limitu zadłużenia). Administracja Baracka Obamy oczywiście świetnie zdaje sobie z tego sprawę, i to nie od dziś. Jakiś czas temu zostały uchwalone zmiany w systemie ochrony zdrowia i w jej finansowaniu. Wejdą w życie z początkiem 2014 r., ale w miarę jak przybliża się „godzina zero”, problemów nie ubywa, a wręcz przeciwnie. I dziwnym trafem dotyczą one najczęściej sektora finansowego. A konkretnie firm ubezpieczeniowych.
Jednym z filarów „Obamacare”, jak zwą reformę w Stanach Zjednoczonych, jest wprowadzenie specjalnych portali, na których Amerykanie będą mogli kupować polisy medyczne. Przygotowując nowe zasady, rząd spodziewał się, że ubezpieczyciele będą ustawiać się w kolejce, by móc pojawić się na tych portalach (lokalnych giełdach polis, w całym kraju ma ich być około stu), bo ubezpieczenia będą subsydiowane przez państwo.
Reklama
A tu niespodzianka: „Będziemy brać udział tylko w tych giełdach, które ocenimy jako uczciwe, sensowne z biznesowego punktu widzenia i które będą dawać odpowiedni poziom zwrotu z kapitału” – powiedział niedawno cytowany przez „Forbesa” szef UnitedHealth Group (wartość rynkowa firmy to jakieś 60 mld dolarów). Nie ma się czemu dziwić, skoro 3,5 proc. (być może nawet więcej) zebranej na takiej giełdzie składki trzeba będzie oddać państwu. A według „The Wall Street Journal” sami ubezpieczyciele szacowali marżę na polisach sprzedawanych za pośrednictwem giełd na 3–5 proc.
To był jednak dopiero początek. Zaledwie kilka dni temu pojawiła się kolejna nowość: żeby zaoszczędzić na wydatkach na zdrowie, w przyszłym roku Waszyngton nie zwaloryzuje, jak co roku, stawek ubezpieczeń. Wręcz przeciwnie.
To oznacza już bezpośrednie uderzenie w biznes ubezpieczycieli, które skończyło się we wtorek rzadko widzianą w tym stabilnym biznesie przeceną akcji. W niektórych wypadkach nawet ośmio-, dziesięcioprocentową (choć później nieco odrobioną). Powtórzenie w kolejnych latach zysków rzędu 5,5 mld dol. (UnitedHealth) czy 1,3–1,6 mld dol. (Cigna, Aetna) może nie być takie łatwe.
Warto interesować się tym, co dalej będzie się działo z ubezpieczeniami zdrowotnymi w Ameryce. Dlaczego? Nas w przyszłości może czekać coś podobnego. Nie na darmo ubezpieczyciele lobbują za tym, żeby państwo – jeśli już nie chce wprowadzić obowiązku, to przynajmniej choć trochę wsparło rozwój polis medycznych.
ikona lupy />
Łukasz Wilkowicz, zastępca szefa działu branże i firmy / DGP