Skoro podejrzenie o konflikt interesów nie wydaje się nam powodem do rezygnacji z funkcji publicznych, polskim politykom nie opłaca się honorowo podawać do dymisji.
Popularny polityk zostaje oskarżony o korupcję. Partia nie chce mieć z nim nic wspólnego, gazety rozpisują się o domniemanych przewinieniach, prokuratura stawia zarzuty, akta sprawy trafiają do sądu. Czy oznacza to w Polsce koniec politycznej kariery? Niekoniecznie – jak pokazuje przykład urzędującego prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego.
Kłopoty Karnowskiego zaczęły się w lipcu 2008 r., gdy partyjny kolega i partner w interesach Sławomir Julke złożył do prokuratury doniesienie, że w marcu tego samego roku Karnowski w zamian za załatwienie w magistracie zgody na nadbudowę zabytkowej kamienicy żądał od niego łapówki w formie dwóch mieszkań. Stenogramy nagrań z rozmowy, podczas której miała paść korupcyjna propozycja, opublikowała wkrótce „Rzeczpospolita”. – Włączyłem dyktafon, bo miałem podstawy, by mu nie ufać – powiedział gazecie Julke. Obaj panowie zajmowali się inwestycjami na trójmiejskim rynku nieruchomości i już wcześniej miało dojść między nimi do kontrowersji w związku z wykupem domu handlowego w centrum Sopotu.
Karnowski potwierdził, że rozmawiał z Julkem na temat kamienicy, ale rozmowa ta miała według niego dotyczyć ewentualnej wspólnej inwestycji, a nie wywierania nacisku na miejskich urzędników. Prezydent zawiesił też swoje członkostwo w PO i udał się na urlop.
Mogło się wówczas wydawać, że jego los jest przesądzony. Szef Platformy Donald Tusk opowiedział się stanowczo za wyrzuceniem oskarżonego polityka z PO. – Nie ma w partii miejsca dla zachowań przynajmniej dwuznacznych, o korupcji nie wspominając – powiedział Tusk, dodając, że Karnowski powinien do czasu wyjaśnienia sprawy zaprzestać publicznej działalności, a po ewentualnych zarzutach zrezygnować z funkcji. Karnowski rzeczywiście wkrótce zrezygnował z członkostwa w partii. Dochodzeniem w jego sprawie „ze względu na bardzo duży ciężar gatunkowy” zajęła się Prokuratura Krajowa, a funkcjonariusze CBA stali się częstymi gośćmi w urzędzie miasta. Oprócz oskarżenia Julkego prokuratorzy badali także relacje prezydenta z zaprzyjaźnionym dilerem samochodowym, który wygrał miejski przetarg i wybudował swoje salony na miejskich gruntach, oraz z przedsiębiorcą budowlanym przeprowadzającym prace w domu Karnowskiego. Badano także, czy opinia konserwatora zabytków w sprawie nadbudowy kamienicy, mająca być dowodem na niewinność prezydenta, nie została sporządzona już po wybuchu afery i antydatowana. Zarzuty w tej sprawie usłyszała nawet miejska konserwator zabytków. Prokuratura apelacyjna wszczęła także kontrolę 33 umorzeń śledztw dotyczących urzędu miasta, doszukała się nieprawidłowości i uchybień i nakazała wznowić dochodzenie w trzech sprawach dotyczących m.in. nieprawidłowości przy powstaniu i budowie Centrum Haffnera, składającego się m.in. z luksusowego hotelu, biurowca, apartamentowca i centrum handlowo-usługowego. Ponowne śledztwo miało zbadać, dlaczego prezydent Sopotu nie zerwał umowy z prywatnym inwestorem, choć firma przez lata nie wywiązywała się z umowy, a także czy gmina nie straciła na inwestycji, gdyż największy udział w zyskach nie przypadł miastu, lecz prywatnym przedsiębiorcom. O wszystkich tych sprawach obszernie informowały media.
Reklama
Oskarżony prezydent nie przyglądał się jednak biernie biegowi wypadków i szybko przeszedł do kontrataku. Po niespełna dwóch tygodniach powrócił z bezpłatnego urlopu i ani myślał o rezygnacji ze stanowiska. Słał też skargi na CBA i prokuraturę o nienależyte zbieranie dowodów, przekroczenie uprawnień, utrudnianie pracy adwokatom i paraliżowanie pracy sopockiego magistratu. Mimo że w styczniu 2009 r. usłyszał od prokuratury osiem zarzutów i o mało nie znalazł się w areszcie, zagrał va banque i poinformował, że nie ma zamiaru podawać się do dymisji, a o jego losie zdecydują mieszkańcy miasta w referendum. Okazało się to mistrzowskim ruchem, który pokazał, że oskarżenia o korupcję nie szkodzą w Polsce politykowi uważanemu przez mieszkańców za skutecznego. Frekwencja w przeprowadzonym wiosną 2009 r. referendum wyniosła ponad 40 proc. (co jest ewenementem na skalę kraju, bo w lokalnych plebiscytach osiąga ona zazwyczaj 10–15 proc., skutkiem czego są one nieważne), a ponad 60 proc. głosujących opowiedziało się za pozostaniem Karnowskiego na stanowisku. Piastuje je do dziś, bo w wyborach lokalnych w 2010 r. po raz czwarty zdobył zaufanie sopocian.
Śledztwo przeciw Karnowskiemu wielokrotnie przedłużano, po drodze jego oskarżyciel i były partyjny kolega Sławomir Julke coraz bardziej tracił na wiarygodności, a prokuratura umarzała kolejne zarzuty. Akta sprawy Karnowskiego nadal krążą między sądem a prokuraturami i nic nie wskazuje na to, by znalazła ona wkrótce swój finał.
Kazus Karnowskiego pokazuje więc, że polskim politykom wcale nie opłaca się honorowo podawać do dymisji i o wiele lepsza może się okazać strategia na przeczekanie. Okazuje się też, że – pomijając sprawę samych korupcyjnych zarzutów – Polakom wcale nie przeszkadza podejrzenie o konflikt interesów, np. gdy inwestuje się w nieruchomości, zarządzając jednocześnie miastem, w czym lubuje się wielu naszych lokalnych polityków.