Trwa ożywiona dyskusja nad projektem założeń do projektu ustawy o otwartych zasobach publicznych. Proponowana ustawa w zasadniczy sposób zmienia stosunek państwa do praw autorskich i dlatego jest krytykowana przez twórców.
W dyskusji nad nią pojawiają się zarzuty prawne, w tym konstytucyjne, a stosunkowo mało jest argumentów ekonomicznych. Celem tego artykułu jest uzupełnienie tej luki.
Ideą przewodnią proponowanej ustawy jest przejęcie za odpłatnością przez państwo z mocy prawa dzieł objętych prawem autorskim wytworzonych przez instytucje z sektora publicznego lub współfinansowane ze środków publicznych, a następnie „otwarcie” ich, czyli darmowe udostępnienie (z małymi zastrzeżeniami) wszystkim chętnym do dowolnego użycia, również komercyjnego.
Tylko że to nieprawda, iż darmowe jest dobre, a płatne jest złe. Z gospodarczego punktu widzenia jest odwrotnie, bo ludzie żyją z tego, za co się im płaci. Trudno też nie dostrzegać finansowego związku między sektorem prywatnym a publicznym – pieniądze, którymi dysponuje sektor publiczny, są tylko procentem od działalności gospodarczej. Jeśli ograniczy się działalność gospodarczą, w konsekwencji zabraknie środków w sektorze publicznym.
Reklama
Amerykański socjolog Richard Florida proponuje nowy podział klasowy odpowiadający współczesności: klasę producentów, usługodawców i twórców. Klasa producentów obejmuje rolników, górników, montażystów samochodów czy wytwórców AGD. Klasa usługodawców obejmuje tych, którzy sprzedają, zamiatają, gotują, świadczą usługi finansowe, ubezpieczeniowe, informatyczne.
Z kolei twórców należy poszukiwać w sektorze nauki i kultury. We współczesnym świecie to twórcy są głównym motorem wzrostu gospodarczego i dobrobytu. Zasadne jest pytanie, jaką rolę ma odgrywać Polska w tym podziale. Filozofia proponowanej ustawy jest taka, że mamy zaprzestać twórczości jako działalności gospodarczej. Oczywiście nie zapisano wprost takiego zakazu. Jednak ilość środków publicznych przeznaczanych w Polsce na twórczość (naukę i kulturę) jest wielokrotnie niższa niż w krajach z nami konkurujących. Kapitału prywatnego przeznaczanego na twórczość jest w Polsce znikoma ilość, a bez ochrony własności intelektualnej w ogóle go nie będzie. Młodzi ludzie bez nadziei na nadzwyczajne korzyści ekonomiczne ze swoich dzieł nie będą podejmować ryzyka biznesowego związanego z twórczością, które jest bardzo wysokie. W końcu zastosowanie mechanizmów sektora publicznego do twórczości jest nieporozumieniem – wybór na przetargach publicznych najtańszego twórcy jest pozbawiony sensu.
Autorzy założeń do ustawy uważają, że skoro państwo płaci twórcy od 50 proc. wzwyż za jego dzieło, to ma do niego wszelkie prawa. Jednak rola państwa nie polega na zastępowaniu inwestorów na rynku, tylko na stymulowaniu rozwoju. Jedna złotówka wydana na twórczość ze środków publicznych musi przyciągnąć drugą ze środków prywatnych, a potem jeszcze wiele prywatnych złotówek na wdrożenie nowości do praktyki lub dystrybucję utworu – dopiero wtedy pojawia się efekt gospodarczy i tworzą się nowe miejsca pracy. Proponowana ustawa ten mechanizm zabije, bo każdy inwestor wymaga ochrony swojej inwestycji. Kto zainwestuje w 50 proc. kosztów wytworzenia utworu, który znajdzie się w internecie w domenie publicznej i będzie mógł być komercyjnie eksploatowany przez każdego na całym świecie? Dlatego zamiast rozwoju gospodarczego stymulowanego pieniędzmi publicznymi będziemy mieli do czynienia z uwiądem działalności twórczej z wielkim trudem przekładającej się w Polsce na działalność gospodarczą.
Oczywiście są podmioty gospodarcze, które skorzystają na udostępnianiu twórczości za darmo, ale nie w Polsce. Mamy tu do czynienia z dwoma zjawiskami: asymetryczną zdolnością do innowacji oraz walką dostawców treści z dostawcami dostępu do treści. Pierwsze zjawisko przedstawię na przykładzie „otwartej innowacyjności”. Bogaty i ubogi umawiają się, że swoje innowacyjne pomysły będą udostępniać za darmo w internecie. Tylko co potem? Otóż bogaty zrobi z nich produkty lub usługi i będzie je sprzedawał, a ubogi nic z nimi nie zrobi, bo nie ma pieniędzy ani możliwości wdrożenia pomysłów, a więc nie ma z nich korzyści. Biedny powinien opatentować swój innowacyjny pomysł i sprzedać patent bogatemu, a nie nabierać się na otwartą innowacyjność.
Walka dostawców treści z dostawcami dostępu wynika z odmiennych modeli biznesowych. Ci pierwsi żyją ze sprzedaży artykułów, książek, muzyki, filmów itp., więc są zainteresowani treścią o wysokiej wartości i jakości, bo za taką można dostać wyższą cenę, ale wymagają ochrony własności intelektualnej, bo bez niej ich model biznesowy się załamuje. Z kolei dostawcy dostępu żyją z ruchu w sieci, głównie z reklam. Treść jest dla nich tylko wabikiem do reklam, więc nie musi być wartościowa, tylko atrakcyjna. Oczywiście najlepiej, jeśli jest darmowa, bo bez kosztów generuje największy ruch. W Polsce są dostawcy treści, ale nie ma globalnych dostawców dostępu. Dlatego zasadne jest pytanie, dlaczego my, Polacy, mamy dbać o interesy globalnych dostawców dostępu, a nie własnych dostawców treści?
Częstym argumentem zwolenników proponowanej ustawy jest to, że nielegalne użycie utworu (piractwo) nie pozbawia jego właściciela tego utworu. Pozbawia go jednak wartości. Załóżmy, że mamy utwór, który kosztuje w internecie 10 zł, a zainteresowanych nim jest 100 tys. osób. Jego potencjalna wartość wynosi zatem milion złotych. Złodziej, który wykradnie go lub nawet kupi za 10 zł, a następnie nielegalnie umieści w internecie, jest winny straty miliona złotych. To powinno się kwalifikować tak jak zniszczenie mienia wielkiej wartości.
Pomysłodawcy ustawy o otwartych zasobach zastanawiali się, jak by tu i nie kraść, i nie płacić. I wymyślili – upaństwowić! Tylko że taki pomysł już był i nazywał się „komunizm”. Swego czasu komuniści upaństwowili własność materialną i oddali ją we władanie nomenklaturze – dla szczęścia ludzkości. Obecnie „otwartyści” chcą upaństwowić własność intelektualną i oddać ją we władanie nowej nomenklaturze – urzędników dzielących publiczne pieniądze – również dla szczęścia ludzkości. Pomimo szlachetnych intencji skutki będą równie opłakane – bylejakość, brak rozwoju, brak wolności i władza nomenklatury. Błąd „otwartystów” tkwi w negowaniu społecznego dobra, jakim są wiedza i kultura traktowane jako dobro ekonomiczne. Jest ono potrzebne dla rozwoju klasy twórczej jako współczesnego motoru gospodarczego. Tego motoru nie da się utrzymać tylko z podatków. „Otwartyści” chcą dać za darmo wiedzę i kulturę całej ludzkości, ale w efekcie upaństwowienia nie będą mieli czego rozdawać, bo podważą ekonomiczne podstawy rozwoju.