Pierwsze strzały padły o piątej rano, gdy grupa niezbyt wyspanych pracowników kompleksu gazowego In Amenas wsiadała do dwóch autobusów, które miały zabrać ich na lotnisko. Napastnicy podjechali terenówkami z niebudzącymi podejrzeń oznaczeniami algierskiej państwowej firmy energetycznej Sonatrach. Tyle że zamiast kolegów z branży wyskoczyło z niej kilkudziesięciu bojowników, którzy zasypali cudzoziemców i towarzyszących im Algierczyków gradem kul. Dwóch ludzi zginęło na miejscu, kilku innych poraniono.
Ale to był dopiero początek. W chwilę później dobrze wyszkolone, podzielone na dwie grupy komando przypuściło szturm na kompleks fabryczny. Strażnik, który – najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z impetu ataku – próbował zatrzymać nacierających, został skoszony seriami z karabinów maszynowych. Inni nawet nie próbowali interweniować. – Padliśmy na ziemię, oni weszli do stróżówki i strzelali do wszystkiego, co się ruszało – wspominał jeden z Algierczyków. – Zabili tego, który pilnował bramy, a potem ruszyli w stronę zakładów – dodawał.
– Bez obaw, jesteśmy muzułmanami, tak jak wy – krzyczeli napastnicy do Algierczyków. – Wyłamali drzwi, krzycząc: „Szukamy cudzoziemców, pozostali mogą odejść!” – opowiadał algierski inżynier z In Amenas. – Założyli im pasy z ładunków wybuchowych, związali ręce i kazali się położyć – dodaje inny. Ci, którym udało się ukryć w zakamarkach pokojów dla personelu lub w innych zakątkach zakładów, mogli przetrwać jedynie dzięki wysiłkom stosunkowo swobodnie poruszających się po kompleksie algierskich kolegów, którzy donosili im wodę i niewielkie ilości jedzenia. – Przez cały dzień siedzieliśmy w ciemnościach i w ciszy. Od czasu do czasu robiliśmy wypady do toalety – wspominał Alan Right, jeden z cudzoziemców z In Amenas. Inni nie mieli tyle szczęścia. Kenneth Whiteside, szef planowania w zakładach, został ustawiony wraz z trzema innymi kolegami w szeregu i zastrzelony. Większość ofiar terrorystów zginęła wkrótce później, gdy zaczęło się natarcie algierskiej armii na kompleks.

Nafciarze już przywykli

Reklama
Życie pracownika położonej na pustkowiu rafinerii czy pola gazowego tylko pozornie jest walką z monotonią codziennej rutyny i nudą zabijaną grami komputerowymi czy pędzeniem bimbru. Od przeszło dekady infrastruktura energetyczna – od miejsc wydobycia, przez szlaki przesyłowe, po miejsca przechowywania surowców – znajduje się na celowniku terrorystów. To łatwy cel: oddalony od dużych miast, najczęściej symbolicznie chroniony, na dodatek pełen cudzoziemców.
– Trzymajcie się z daleka od zakładów cudzoziemskich firm, albowiem wkrótce zaatakujemy tam, gdzie nikt się tego nie spodziewa – groził jeszcze w czasie oblężenia In Amenas rzecznik Batalionu Krwi, grupy terrorystycznej, która uderzyła w Algierii. Nawet jeżeli to tylko czcze pogróżki i dżihadyści nie są w stanie w najbliższym czasie zorganizować równie spektakularnej akcji, eksperci nie mają większych wątpliwości, że infrastruktura gazowa i naftowa w krajach rozwijających się to wręcz zachęcający do ataku cel. – Spółki naftowe będą musiały zainwestować w kompletnie odmienne środki bezpieczeństwa – twierdzi Fadel Gheit z nowojorskiego banku inwestycyjnego Oppenheimer & Co. – W tej chwili są praktycznie nagie – dodaje.
Gheit nie jest optymistą. – Pytanie nie brzmi „czy”, tylko „kiedy” i „kto” będzie następny – podkreśla. – Atak w Algierii może sygnalizować pierwszą fazę załamania się bezpieczeństwa w całym regionie Sahelu (południowa granica Sahary – red.) – sekunduje mu inny ekspert, Michael Bagley, porównując instalacje energetyczne do kaczek, które spokojnie siedzą w stadzie, czekając na odstrzał. Nie mają zresztą większego wyboru – w krajach zachodnich nikt nie spodziewa się ataku terrorystycznego, a przynajmniej nie na infrastrukturę energetyczną. Z kolei w państwach targanych konfliktami czy borykających się z terroryzmem prawo do noszenia broni obejmuje niemal wyłącznie wojsko i służby bezpieczeństwa. Koncernom pozostają niemrawi strażnicy, kamery na płotach, rzadko używane w praktyce drony, a w przypadku instalacji morskich – radary i sonary.
„Bezpieczeństwo w regionie poprawi się, ale można oczekiwać kolejnych ataków – choć na mniejszą skalę” – napisali autorzy analizującego wydarzenia w Algierii raportu firmy Compass Risk Management, zajmującej się bezpieczeństwem instalacji energetycznych. „Zagrożenie obejmuje również możliwość ataków na kontynencie europejskim” – dorzucili. Według nich zachodnie rządy poświęcą teraz Maghrebowi nieco więcej uwagi, ale w praktyce wciąż będą zdawać się na możliwości lokalnych służb bezpieczeństwa i armii. „Nieprawdopodobne jest, żeby zachodnie firmy wycofały się z Algierii. Z gospodarczego punktu widzenia jest ona zbyt ważna, a nafciarze przywykli już do pracy we wrogim otoczeniu” – konkludują.
Problem w tym, że uderzenie w infrastrukturę energetyczną wydaje się śmiesznie łatwe i tanie. W rolę terrorystów wcielili się kilka lat temu eksperci Center for Contemporary Conflict. Z ich symulacji wynika, że skoordynowana operacja terrorystyczna wymaga niewielkich środków. Porwanie lub zamordowanie pracowników to akcja, do której potrzeba pięciu ludzi, auta terenowego oraz mieszkania jako potencjalnej kryjówki. Samobójczy atak mogą przygotować dwie osoby wyposażone w terenówkę lub ciężarówkę oraz 2500 kg materiałów wybuchowych. Zmasowanego szturmu może dokonać 10-osobowe komando, poruszające się trzema autami terenowymi. Zniszczyć rurociąg lub stację kompresorów może dwóch ludzi dysponujących jednym pojazdem. Do sparaliżowania infrastruktury elektronicznej wystarczy jeden uzdolniony haker. Dla porównania: po odbiciu In Amenas z rąk terrorystów znaleziono sześć karabinów maszynowych, 21 strzelb, dwa obrzyny, dwa moździerze, sześć wyrzutni rakiet kalibru 60 mm oraz dwa granatniki. Batalion Krwi był więc przygotowany bardziej, niż zakłada to scenariusz minimum.

Największa kradzież

Czynnikiem, którego analitycy zdają się nie brać pod uwagę, jest ideologia. W filozofii Al-Kaidy surowce naturalne zajmują poczesne miejsce, nie mniej istotne od religijnego, kulturowego czy politycznego. – Ropa to towar, który powinien podlegać prawom rynku opartym na podaży i popycie – perorował już w 1997 r. w wywiadzie dla CNN Osama bin Laden. – Uważamy, że obecne ceny nie są realistyczne ze względu na rolę, jaką odgrywa reżim Saudów, tych amerykańskich agentów, oraz ze względu na presję, jaką wywierają Amerykanie na Saudów, by ci zwiększali produkcję i zalewali rynek ropą, powodując obniżkę cen – tłumaczył.
Z czasem lider Al-Kaidy wyrażał się coraz mniej dyplomatycznie. „Kradniecie nasze bogactwa i ropę za nędzne pieniądze poprzez wasze międzynarodowe wpływy i groźby militarne. Ta kradzież jest w rzeczy samej największą kradzieżą w historii ludzkości” – kwitował bin Laden w odezwie „Do Amerykanów” z października 2002 r. Obalenie Saddama Husajna najwyraźniej umocniło tylko to przekonanie. „Dla potęg światowych państwa Zatoki są kluczem do kontrolowania świata, ze względu na największe na globie zasoby ropy naftowej” – pisał półtora roku później w odezwie „Stawcie opór Nowemu Rzymowi”. „Bush Junior usunął jednego byłego kolaboranta, żeby zainstalować nowego, który pomoże kraść iracką ropę i popełniać inne zbrodnie” – dowodził wkrótce później. „Ręce Busha pokryte są krwią, a wszystko w imię zdobycia ropy i interesów jego wielkich spółek” – dodawał.
Z czasem w bin Ladenie obudził się analityk. „Pamiętajcie też, że największym powodem, dla którego nasi wrogowie chcą kontrolować naszą ziemię, jest kradzież naszej ropy, więc dajcie z siebie wszystko, by zapobiec największej kradzieży w historii” – apelował w manifeście „Obalcie tyranów” pod koniec 2004 r. „Oni biorą tę ropę po lichej cenie, wiedzą, że ceny wszystkich dóbr są już wielokrotnie większe niż kiedyś. Ale ropa, która jest podstawą każdego przemysłu, potaniała kilkakrotnie. Dwie dekady temu była po 40 dol. za baryłkę, a w ostatniej dekadzie cena spadła do 9 dol., podczas gdy dziś jest już po 100 dol. Walczcie więc, nie ułatwiajcie im tego, skupcie się na tym, w szczególności w Iraku i Zatoce. Bo walka ta będzie oznaczać dla nich śmierć” – zalecał. W tym samym czasie w Arabii Saudyjskiej wierni bin Ladenowi bojownicy Al-Kaidy dokonali co najmniej kilku udanych rajdów na infrastrukturę energetyczną i obiekty spółek naftowych, w tym masakry cudzoziemskich inżynierów w Al-Khobar.
Trudno oczekiwać, by uczniowie – tacy jak Mochtar Belmochtar, przywódca Batalionu Krwi i weteran dżihadu w Afganistanie – puścili wezwania swego mentora mimo uszu. Co prawda liderzy ugrupowań znanych pod zbiorową nazwą Al-Kaida w Islamskim Maghrebie nigdy nie byli gorliwymi zwolennikami globalnej konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi. Tyle że z równą zaciekłością starali się zwalczać „reżimy apostatów” w Algierii, Libii czy Egipcie. A dla tych reżimów eksploracja surowców była jedynym fundamentem władzy: w Algierii 70 proc. budżetu to dochody z wydobycia ropy i gazu, eksport sprowadza się praktycznie do tych dwóch towarów. Analogiczna sytuacja panowała w Libii KaDdafiego. Jeśli ataki niosą przesłanie walki z „krzyżowcami”, to już w praktyce jest to raczej próba podminowania rodzimych reżimów.

Wielkie kule ognia

Myliłby się zresztą ten, kto sądzi, że na nafciarzy polują jedynie pogrobowcy bin Ladena. Miesiąc po dramacie zakładników w Algierii na pokład statku należącego do nigeryjskiej firmy naftowej Century Group wdarło się uzbrojone komando porywaczy, które wzięło za zakładników sześciu pracowników spółki: 3 Ukraińców, 2 Hindusów i Rosjanina. Ich los nikogo nie zaskoczył – porywanie nafciarzy może uchodzić w tym afrykańskim kraju za sport narodowy. Ofiary są chwytane na statkach i barkach, porywane z platform u wybrzeży czy wyciągane z konwojów. Od 2006 r. rozmaite ugrupowania separatystyczne z Delty Nigru uprowadziły w ten sposób przeszło dwustu pracowników branży, zwykle żądając okupu, czasem zaś – uwolnienia schwytanych towarzyszy broni.
Tak jak w Nigerii ogłoszona w 2009 r. amnestia wpłynęła na spadek liczby porwań, tak w Kolumbii obecne negocjacje dotyczące rozbrojenia najsilniejszej z lewicowych partyzantek FARC mogą poprawić stan bezpieczeństwa branży w tym kraju. Jeszcze rok temu bojownicy tego ugrupowania regularnie atakowali instalacje naftowe, np. wysadzając latem ubiegłego roku obiekty firmy Ecopetrol w prowincji Putumayo. Jak policzyli Kolumbijczycy, tylko w pierwszej połowie 2012 r. FARC dokonał przeszło czterdziestu ataków na infrastrukturę naftową, a lider ugrupowania – znany jako Alfonso Cano – uznał porwania nafciarzy za „część nowej strategii partyzantki”, tzw. Planu 2010. Jego śladem starali się iść jeszcze bardziej brutalni partyzanci z ELN, którzy nie tylko porywali, ale też mordowali inżynierów.
Nie ma wątpliwości, że świat nie jest nafciarzom przyjazny. Teoretycznie 79 proc. potwierdzonych zasobów surowców znajduje się w krajach uchodzących za bezpieczne. Ale najbardziej obiecujące złoża są zlokalizowane poza tymi obszarami. Zgodnie z danymi przytaczanymi przez autorów specjalistycznego blogu Energy Infrastructure Attack Database od 1933 do 2011 roku na całym globie doszło do 8741 ataków na infrastrukturę, obiekty i pracowników sektora energetycznego. Z tego aż 8211 było udanych. Z tych samych danych wynika, że tego typu incydenty w danym kraju z reguły nie są pojedynczym wybrykiem, lecz elementem kampanii obejmującej co najmniej kilka takich wydarzeń, a ponadto przemoc zatacza swoiste „kręgi”, obejmując też infrastrukturę w sąsiednich regionach czy państwach. Co gorsza, ataki najwyraźniej się intensyfikują: jeżeli w dwóch ostatnich dekadach XX wieku dochodziło z reguły do dwustu takich incydentów rocznie, to od tamtej pory ich liczba niemal się podwoiła. Kusi łatwość uderzenia w interesy reżimu i jego partnerów oraz niemożność skutecznej obrony setek kilometrów rur. – No i wreszcie, ten łatwy zapłon ropy i gazu, spektakularne kule ognia – dorzuca do tej listy Anne Korin z Institute for the Analysis of Global Security.
Zmieniają się co najwyżej regiony zagrożenia. W latach 80. najgroźniejsze dla pracowników z branży energetycznej były Salwador, Peru i Chile. Dekadę później do Salwadoru i Peru dołączyły Kolumbia i Angola. W pierwszej dekadzie XXI w. ryzyko niosła eksploracja surowców w Kolumbii, Nigerii, Filipinach, Tajlandii, Rosji i krajach ogarniętych wojnami – Iraku, Pakistanie i Afganistanie. Od trzech lat dwa ostatnie przodują w tym smutnym rankingu.
– Problem przemysłu naftowego zawsze polegał na tym, że ropa nie jest produkowana w Szwajcarii – komentuje kwaśno Leonardo Maugeri, jeden z byłych szefów włoskiego koncernu ENI, obecnie profesor Harvardu. – Jednak z czasem branża nauczyła się działania w warunkach niestabilności, nawet wojny domowej – dodaje. Tak było w Algierii w latach 90., i tak jest też dzisiaj: Chevron i Exxon wydobywają ropę w kurdyjskim regionie Iraku, Marathon Oil jest czołową firmą branży w Libii, a Apache Corp. eksploruje surowce w coraz bardziej niestabilnym Egipcie. Jedynie ConocoPhillips kilka tygodni temu zasugerował, że rozważa sprzedaż swoich obiektów w Algierii i Nigerii.

Pola pełne milionerów

Mało kto w branży jest gotów zrezygnować z lukratywnych kontraktów. Spółki wolą co najwyżej zwiększyć uposażenie ryzykantów, którzy podejmują się pracy w niebezpiecznych krajach. – Rekrutacja będzie trwać, choć może być trudniejsza – uprzedza David Bowers, wiceszef pośredniczącej na tym rynku pracy firmy TEC Group International. Wynagrodzenie dla wykwalifikowanego specjalisty w tej branży potrafi sięgać dwustu tysięcy dolarów rocznie – a w przypadku pracy w krajach ogarniętych konfliktami bonusy mogą tę sumę niemalże podwoić. W In Amenas stawki mogą sięgać 1500–2000 dol. Dziennie.
Niewątpliwie Algieria przez pewien czas nie będzie się jednak cieszyła wzięciem. – Tam zawsze trudno było zrekrutować ludzi – twierdzi Kent Hudson z Tulsy w Oklahomie, który szukał personelu do jednej z amerykańskich fabryk chemicznych w tym kraju. Inni dodają, że nawet jeśli specjaliści są chętni, ich rodziny są już dalekie od entuzjazmu. Co więcej, boom łupkowy w USA dodatkowo zniechęca amerykańskich specjalistów do wyjazdu. – Najbardziej chętni są młodzi pracownicy spragnieni przygody oraz doświadczeni specjaliści, którzy już odpuścili stanowiska w korporacji i mają zamiar uzbierać sobie porządne zabezpieczenie finansowe na emeryturę – podkreśla z kolei Bill Roberts, szef firmy Oilfield Production Consultants. W najbliższym czasie pola naftowe jednak nie opustoszeją.