Komisja Europejska z przerażeniem informuje o kolejnej socjalnej zapaści i bezrobociu. Co by o tej sytuacji mogli powiedzieć tak często przywoływani święci interwencjonizmu albo leseferyzmu – Keynes i Hayek? Wskazaliby zapewne, że w zauroczeniu słowem „reformy” gubi się gdzieś to, iż przedsiębiorca porusza się w gospodarce jak dziecko we mgle. Tylko jego własny instynkt może go zaprowadzić do zyskownego przedsięwzięcia. Rola państwa? Keynes: zapewnianie, że popyt na rynku będzie wystarczający i przedsięwzięcia przyniosą oczekiwane zyski – państwo robi zakupy na rynku odpowiednio większe, kiedy gospodarka się kurczy. Hayek: ta rola ogranicza się tylko do tego, żeby zapewnić ład instytucjonalny i dać temu przedsiębiorcy święty spokój. Receptą na kryzys musi być więc dynamiczna odpowiedź państwa – albo w lewo, albo w prawo, nie ma nic gorszego niż stopniowe reformy.

Obaj Wielcy mieliby świetną wymówkę, gdyby ktoś ich chciał oskarżyć, że proponowane lekarstwa nie działają. Ludzie nie są przecież maszynami – obaj ekonomiści zgodziliby się, że gospodarka nigdy nie wyjdzie z dołka, jeżeli przedsiębiorcy regularnie słyszą o „kolejnej fali kryzysu” czy „zagrabieniu depozytów”. Państwa UE grzebią w gospodarce z dobrej woli. Ale brakuje w jej decyzjach rozmachu (Keynes), a dobra wola nie chroni państw przed szkodzeniem wolności (Hayek). W efekcie państwo tylko niszczy optymizm przedsiębiorcy. Nie musi nawet realnie działać – kto wie, ilu hiszpańskich niedoszłych przedsiębiorców zarzuciło jakiś plan biznesowy, po tym jak zobaczyło w telewizji rozważania nad opodatkowaniem hiszpańskich depozytów?

Ilu zrezygnowało z rozszerzenia działalności, bo wprowadzono nowy podatek, ale tylko czasowy, który może będzie zlikwidowany, a może jeszcze zwiększony? Zamiast szukania okazji i optymizmu, przedsiębiorcy żyją w świecie strachu i obaw. Wspólna rada obu ekonomistów brzmiałaby więc prosto – „Unio, więcej zdecydowania! Wybierz jednego z nas i miejmy już te męczarnie za sobą”.