Przypadła nam rola przeciętniaka, do której nie tylko trudno nam przywyknąć, lecz także nawet się do niej przyznać.
Tato, czy to prawda, że ludzie wywodzą się od małpy? – pyta syn. – Tak, ale my, Polacy, od King Konga – zapewnia dumny ojciec. Ten dowcip dość dobrze pokazuje rozziew między naszymi aspiracjami a stanem faktycznym. Wolimy chełpić się wyjątkowym rodowodem, niż pogodzić z myślą, kim naprawdę jesteśmy. A jesteśmy średniakami. Nie gramy ani w pierwszej, ani nawet drugiej światowej lidze. Co więcej, miotamy się między skrajnościami i popadamy w ekstrema, za wszelką cenę starając się udowodnić, że nie ma w nas nic z przeciętniaków.
Jeśli chodzi o powierzchnię czy liczbę ludności, lokujemy się pod koniec pierwszej dziesiątki w Europie, ale jeśli wziąć pod uwagę możliwości gospodarczo-polityczne, znacznie odbiegamy od tych najpotężniejszych. Z kolei nasz potencjał w porównaniu z krajami regionu jest wyraźnie większy. Te zależności pokazują liczby. Niemcy mają 81 mln obywateli, Rosja 142 mln, zaś nasi południowi sąsiedzi znacznie mniej – Czechy 10 mln, a Słowacja 5,5 mln. 38 mln mieszkańców zapewnia nam miejsce pośrodku stawki. Nie trzeba udowadniać podobnych relacji w odniesieniu do terytorium, wystarczy spojrzeć na mapę, ale widać je także w potencjale gospodarczym. Jak wynika z danych OECE, nasz PKB jest cztery razy mniejszy od niemieckiego, trzy od rosyjskiego, a z kolei blisko trzy razy większy od czeskiego i aż sześć od słowackiego.
Przypadła nam rola średniaka, do której nie tylko trudno nam przywyknąć, lecz także nawet się do niej przyznać. – Jak spojrzymy na mapę naszej części Europy, mamy dwa kolosy – Rosję i Niemcy – i łańcuszek państw od Bałkanów aż nad Morze Bałtyckie, z których jesteśmy najsilniejsi. Wydajemy się naturalnym liderem tego międzymorza. Pojawia się jednak wątpliwość: czy jesteśmy rzeczywiście tym liderem, czy nie – podkreśla historyk i politolog prof. Antoni Dudek. I dodaje, że inne kraje naszego regionu – jak chociażby Czesi – nie mają takich dylematów. – Oni przywykli do tego, że są mniejszością, a Polacy nadal się odwołują do tradycji mocarstwa sięgającego od morza do morza – zauważa Mikołaj Masłowski, politolog z Uniwersytetu Karola w Pradze.
Reklama

Hamlet narodów

Skoro nie uważamy się za średniaków ani tym bardziej maluchów, to chcemy grać w pierwszej lidze. Tyle że na to nie pozwala nasz potencjał. Konflikt między chęciami a realiami prowadzi zaś do tego, że nie jesteśmy w stanie prawidłowo ocenić ani naszych możliwości, ani tego, jak postrzegają nas inni. Takie rozdarcie łatwo przekłada się na emocjonalną i często błędną ocenę sytuacji. – Być może trudno się pogodzić z drugorzędną rolą aktorowi, który chciałby grać Hamleta, a gra halabardnika. Będzie miał pretensje do całego świata. Najmniejsze do siebie, bo sam nie potrafi orzec, czy się nadaje na Hamleta, czy nie – mówi historyk prof. Andrzej Paczkowski.
Nasze aspiracje są na wyrost. Zbyt wiele oczekujemy od innych, ale i sobie stawiamy wysoko poprzeczkę. Nie widzimy stadiów pośrednich i odcieni szarości. – Brakuje nam dystansu i niuansowania, domagamy się czarnobiałego obrazu, bo jest wygodny – przekonuje prof. Dudek. Dlatego szamoczemy się między postawą megalomańską a superkrytyczną. – Polacy niewątpliwie chcą być najlepsi, co nie wyklucza, że często postrzegają sami siebie jako najgorszych. Miesza się kompleks niższości z kompleksem wyższości – zauważa Masłowski.
To pozornie sprzeczne, ale zdarza się, że z jednej strony widzimy siebie jako wspaniałych Polaków przez duże P, z drugiej pojawia się opisywane przez Rafała Ziemkiewicza „polactwo”. Mamy problemy z autocharakterystyką. – W jednym z moich badań dotyczących antysemityzmu i stereotypów narodowych pada pytanie, czy nasz naród zachowywał się bardziej szlachetnie niż inne narody w Europie. Okazuje się, że liczba odpowiedzi twierdzących w ostatnich latach wzrastała – opowiada socjolog prof. Ireneusz Krzemiński. Z drugiej strony Polacy pytani, kogo nie chcieliby widzieć obok siebie podczas zagranicznych wyjazdów, często opowiadają, że właśnie rodaków. – Nie identyfikujemy się z innymi obywatelami. Z sąsiadami, którzy mogą być średniakami. Poruszamy się wśród symboli, więc brakuje miejsca na żywą społeczność – przekonuje prof. Janusz Czapiński.
Najłatwiej dostrzec trudności z zaakceptowaniem pozycji średniaka w naszym stosunku do historii. – Jest dysonans między rolą, jaką przez ostatnie kilkaset lat odgrywała Polska jako centrum gospodarcze, tworzenia myśli naukowej i technicznej, a tą rolą historyczno-patriotyczną, w której jesteśmy wychowywani. Dlatego wyrobiliśmy sobie mechanizm, że jeśli okazuje się, iż jesteśmy przeciętni, a nie wielcy, to tylko przez przypadek, przez psikus historii – mówi dr Bogusław Grabowski, ekonomista. Poniekąd jest to zrozumiałe. W końcu przedrozbiorowa Polska, a właściwie Rzeczpospolita Obojga Narodów, była jednym z ważniejszych europejskich mocarstw. Ale my jesteśmy, choć największym, to tylko jednym z jego spadkobierców.
Nie chcąc przyznać się do pośledniej roli, staramy się podkreślać wagę każdego wydarzenia. Jako czyn nadzwyczajny i niespotykany w dziejach traktujemy na przykład odzyskanie niepodległości w 1918 r. I choć wolność po ponad 120 latach zaborów jest osiągnięciem, dzięki rozpadowi trzech środkowoeuropejskich imperiów taki los stał się udziałem krajów całego regionu. W naszej narracji 1918 r. pojawia się jednak jako coś wyjątkowego, a nie element procesu historycznego.
Tyle że z takiego postrzegania przeszłości niewiele wynika, bo często umykają rzeczy najważniejsze, choć może przyziemne. – Jesteśmy przekonani o naszej wielkiej roli w dziejach świata. Jednak gdy przyjrzymy się szczegółom, wyjdzie na jaw, ilu rzeczy nie potrafimy. Kopernik studiował za granicą, arrasy sprowadzaliśmy z Holandii, a Canaletto był Włochem – mówi Grabowski. A ponieważ trudniej dyskutuje się o konkretach, historia staje się dla nas kalejdoskopem bohaterów bez skazy i zdrajców. – Jedną z przyczyn jest jej burzliwy przebieg. Szwajcarzy, którzy od kilkuset lat nie mieli tak naprawdę żadnej wojny, mogą patrzeć z dystansem i niuansować. Zaś z perspektyw kraju, który był poddany potwornym przeciążeniom, trzeba było się bezustannie za czymś opowiadać: jesteś za albo przeciw. Takie myślenie chyba się dziedziczy – zauważa prof. Dudek.
Nie tylko fakty historyczne mogą stać się punktem zapalnym. Jeszcze łatwiej pozycję za lub przeciw zająć wobec konkretnej osoby. – Najpełniej widać to przy biografiach. Z jednej strony mamy bezkrytycznych obrońców Lecha Wałęsy, z drugiej jego totalnych krytyków. Dla pierwszych to bohater bez skazy, dla drugich właśnie skaza (chodzi o rejestrację jako tajnego współpracownika – red.) jest najważniejsza i cała reszta jego biografii jest bez znaczenia. To debata, która donikąd nie prowadzi, bo każdy opowiada o swojej połowie szklanki – mówi prof. Dudek. Dlatego gdy Lech Wałęsa zrobi rzecz niepasującą do tego obrazu – jak niegdyś, gdy wziął udział w konwencji eurosceptycznej partii Declana Ganleya, czy ostatnio, gdy w kontrowersyjny sposób wypowiedział się na temat homoseksualistów – w obu obozach pojawia się konsternacja.

Bohaterscy ekonomiści

W podobny sposób widzimy także zmiany w gospodarce. Jeśli już do czegoś się zabieramy, muszą to być rzeczy wiekopomne. Tak właśnie lubimy myśleć o zmianach, do których doszło w latach 90. Reforma Balcerowicza i kolejne etapy okresu transformacji przedstawiane są jako fenomen w skali światowej. Wyzwanie, jakiemu nikt inny by nie sprostał. Jest w tym nieco racji, jeśli chodzi o zduszenie inflacji i wyjście z dławiących państwo długów. Jednak przestawienie kraju z gospodarki socjalistycznej na rynkową nie jest aż taką osobliwością. Bo była to lekcja ćwiczona przez wszystkie kraje naszej części Europy. Do tego akurat w tej konkurencji mieliśmy sporą przewagę: większą dozę swobody ustrojowej niż inni, znaczącą opozycję istniejącą raz jawnie, raz niejawnie w życiu publicznym i proporcjonalnie duży sektor prywatny na wsi, w rzemiośle, małych firmach czy handlu. Zupełnie inaczej niż w krajach, które były częścią ZSRR, jak Litwa, Łotwa czy Estonia.
Mimo to lubujemy się we własnej niezwykłości. A jednocześnie od początku w dyskusji na temat reform popadamy w ton emocjonalny. Strategia wyjścia z kryzysu prof. Balcerowicza z jednej strony była przedstawiana jako rzecz nie do uniknięcia, z drugiej jako wcielenie wszelkiego zła i narzędzie pauperyzacji Polaków. I ten ton nie zmienił się praktycznie do dziś. – Prof. Balcerowicz nie zmienił poglądów, druga strona sporu także się usztywnia, więc nie ma dyskusji, analizy, które rzeczy były dobre, a których można było uniknąć – mówi ekonomista Piotr Kuczyński.
Negatywne efekty takiego emocjonalnego podejścia i czarno-białego widzenia problemów są oczywiste. Pokazywanie kolejnych rozwiązań jako jedynej możliwej recepty powoduje, że ich zwolennicy i przeciwnicy okopują się na swoich pozycjach. A skoro jakieś rozwiązanie jest albo w 100 proc. dobre, albo w 100 proc. złe, trudno nie tylko o korektę, lecz także o racjonalną krytykę. Tak było z czterema wielkimi reformami wprowadzanymi przez rząd Jerzego Buzka. Zapewnienia o ich wielkości ucinały dyskusje o tym, na ile są potrzebne i czy kształt, jaki przybrały – sensowny.
Najkosztowniejszą pomyłką okazała się reforma emerytalna. Przedstawiana jako panaceum miała jednocześnie uratować finanse publiczne i zapewnić wysokie emerytury. A ponieważ krytyka była stłumiona i wygłuszana, kilka lat zajęło nie tylko opinii publicznej, lecz także samym politykom zrozumienie, że chcąc zlikwidować jeden problem, stworzono nowy (nie udało się choćby rozwiązać problemu rosnącego długu publicznego) i już wiadomo, że obiecane emerytury na pewno nie będą wypoczynkiem pod palmami. – Działamy w atmosferze zrywu. Jak czegoś się podejmujemy, muszą to być wielkie reformatorskie dzieła. Dlatego rzetelna dyskusja na argumenty, która by abstrahowała od romantycznego i emocjonalnego napięcia, nie jest dobrze przyjmowana – mówi Grabowski.
Tak było z debatą o wejściu do strefy euro, która od razu wpadła w histeryczne tony. Przez zwolenników wprowadzenie unijnej waluty przedstawiane było jako cywilizacyjny skok, przez przeciwników projektu jako pozbycie się suwerenności. Kto podniósł rękę przeciw, otrzymywał metkę zacofanego, zaś zwolennik – stawał się zdrajcą. Dopiero kryzys i wstrząsy w strefie sprawiły, że racje w publicznej debacie zaczęto bardziej równoważyć. I choć nadal nie brakuje emocji, to coraz bardziej przebijają się argumenty, że jak pokazuje przykład Grecji czy Hiszpanii, unijna waluta nie musi oznaczać awansu, a z drugiej strony, że jej przyjęcie nie pozbawiło Francji czy Holandii suwerenności.
Tendencję do wypierania średniactwa łatwo wykorzystać w polityce. – Treści narodowe służą prowadzeniu mniej lub bardziej bieżących rozgrywek – zauważa prof. Krzemiński. To przemawia do wyborców, bo w naszym myśleniu o polityce przeważają emocje i wyobrażenia, które nie do końca są zgodne z faktami. Co, jak przekonuje prof. Wawrzyniec Konarski, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, powoduje, że przeceniamy własne możliwości, np. jeśli chodzi o politykę zagraniczną. Przykładem jest idea jagiellońska, wedle której Polska zajmuje pozycję lidera w swojej strefie – co jest atrakcyjne dla nas samych, a niekoniecznie dla naszych partnerów. – A my nie możemy się z tym pogodzić – mówi politolog.
Skłonność do dramatycznych gestów politycy wykorzystują do mobilizowania elektoratów. – Z ich punktu widzenia nie można mnożyć wątpliwości. Dlatego to my jesteśmy obozem dobra, patriotyzmu i rozwagi, a z drugiej strony są szaleńcy, którzy w zależności od wersji chcą podpalić Polskę lub ją zdradzić – mówi prof. Dudek. Jeśli ogranicza się to do retoryki – pół biedy. Gorzej, gdy ta zasada staje się podstawą działania. A że tak jest, nie ma wątpliwości prof. Konarski. – Polacy dokonali w ciągu setek lat odwrócenia reguły sformułowanej przez Henry’ego Palmerstona, który powiedział, że skuteczna polityka to utrzymywanie stałych interesów i zmienność sojuszy. W warunkach polskich było odwrotnie – podkreśla Konarski.
Nie najlepiej u nas z polityczną walką pozycyjną. – Nasza codzienna obecność w UE jest jawnym dowodem, że myślenie o nas jako o pawiu narodów, któremu należą się szczególne względy, jest nieuzasadnione. Na tym polu bitwy boleśnie weryfikujemy tezę o naszej gigantomanii – mówi ekonomista dr Jakub Borowski z SGH. Politycznej orki zaczynamy się uczyć. Stosunkowo rzadko mówimy już o wecie na poziomie unijnym, a gdy mówimy, to na ogół już się nim posługujemy. Choć niedawno i dla rządzącej obecnie PO, i dla PiS wydawało się to jednym z podstawowych narzędzi polityki europejskiej.
Jednak według prof. Krzemińskiego obecność w UE zaczyna zmuszać nas do bardziej racjonalnego myślenia i działania. Dociera też do nas, że nie mamy szans na zostanie kontynentalnym mocarstwem. I obok romantycznego teatru gestów pojawia się podejście pozytywistyczne, które promuje pracę, choć nie ma tak atrakcyjnej sfery symbolicznej.
Choć niektórzy w naszym regionie już zauważyli, że to jest właśnie wartość, na którą się opłaca stawiać. – Kilka dni temu oglądałem w czeskiej telewizji reklamę piwa, a w niej Czesi chwalili się, że są krajem, który wymyślił ten złocisty napój, że to oni wymyślili rajstopy oraz nadali samochodom piękne kształty, tak że wreszcie przestały przypominać pudełka od zapałek. Zaś w kampanii promującej wejście do Unii Europejskiej pojawiał się motyw przypominający o tym, iż to Czesi wymyślili cukier w kostkach. Trudno sobie wyobrazić, że czymś podobnym chwalili się Polacy – mówi politolog Mikołaj Masłowski.