Pod koniec stycznia mieszkańcy przemysłowego meksykańskiego miasteczka Nuevo Laredo udający się do pracy na drugą stronę granicy do bliźniaczego teksaskiego Laredo zostali powitani makabrycznym widokiem. Z kładki dla pieszych nad autostradą zwisały dwa ciała. A na kartonowej tabliczce wisiała nabazgrana markerem wiadomość: „To czeka każdego kapusia z internetu. Frontera al Rojo Vivo, Blog del Narco czy Denuncia Ciudadano (nazwy stron internetowych ostrzegających przed narcos – red.), miejcie się na baczności. Obserwujemy was. Z”. Z, czyli Los Zetas, najgroźniejszy z działających karteli, którego członkowie to często dawni żołnierze meksykańskich sił specjalnych.
Mieszkańcy przygranicznych miast, jak Ciudad Juarez, Tijuana, Matamoros czy dziesiątków mniejszych, są przyzwyczajeni do takich widoków. Siepacze gangów walczących o wpływy przy granicy z Ameryką codziennie pozostawiają takie przesłania. Jednak w charakterze przestrogi pozostawiano dotychczas rozczłonkowane, zwęglone lub rozpuszczone częściowo w kwasie ciała „żołnierzy” oraz dilerów konkurencyjnych karteli, policjantów, dziennikarzy śledczych, nawet muzyków mariachi. Nigdy nie byli to zwykli internauci. Jednak od stycznia policja zanotowała kilkadziesiąt zabójstw ludzi prowadzących blogi lub strony monitorujące działalność narcos.
Dlaczego potężne gangi przestraszyły się internautów? – Gazety i media elektroniczne ograniczają liczbę podawanych informacji na temat karteli. Robią to ze strachu, albo – jak same twierdzą – by nie reklamować morderców. Ludzie jednak potrzebują informacji na temat bandytów, żeby chronić siebie i swoje rodziny. Dlatego powstają kanały na Twitterze i Facebooku oraz tematyczne blogi, które wypełniają lukę – mówi nam Carlos Lauria, przewodniczący Komitetu Obrony Dziennikarzy z Tijuany. – Ludzie udzielający się w mediach społecznościowych szybciej dostarczają informację i ostrzeżenia, mają znacznie większą sieć informatorów. W gruncie rzeczy są reprezentantami małych, zdeterminowanych ruchów społecznych, ludzi, którzy chcą po prostu bezpiecznie żyć. Dlatego są niebezpieczni, bo mogą się przyczynić do aresztowań czy zabijania członków karteli. Automatycznie więc trafiają na listę – zawiesza głos Lauria.
Reklama
Zresztą policja i wojsko też nie patrzą na nich przychylnie. Choć dostarczają informacji, którą można wykorzystać do walki z przestępcami, to dokumentują zbrodnie, którym władze nie zapobiegły. „Jest jedna rzecz, której najbardziej się boję. Że zidentyfikują mnie narcotraficantes albo władze” – wyznała w wywiadzie dla „The Guardian” i „Texas Observer” 25-letnia Lucy, która od trzech lat prowadzi najsłynniejszy (i najbardziej znienawidzony przez narcos i policję) Blog del Narco.
Opowiedziała dziennikarzom, że aby tego uniknąć, razem ze współpracownikami stale zmienia lokalizację „redakcji”, nigdy nie zostawia sprzętu potrzebnego do pracy w jednym miejscu na dłużej, ciągle zmienia mieszkania i – co najważniejsze – nie opowiada o zajęciu nawet najbliższej rodzinie. „Tysiące razy myśleliśmy, żeby to rzucić. Trzy lata życia w ciągłym strachu to o trzy lata za dużo. Za każdym razem jednak zadajemy sobie pytanie: czyja to wina? Kto nas pozbawił marzeń? Kto zabrał nam normalne życie? I działamy dalej” – mówiła.
Blog del Narco był wielokrotnie oskarżany o to, że zamieszczając krwawe zdjęcia i filmy, które dostaje od informatorów – a wśród nich są także członkowie gangów – tak naprawdę buduje popularność karteli. „Pokazywanie rzeczywistości to nie PR. Poza tym gdyby nie my, to identyfikacja wielu ofiar nie byłaby możliwa” – ucięła Lucy, której strona jest inspiracją dla kilkudziesięciu innych blogerów informujących o narcos.

Samoobrona

70 tys. zabitych i 29 tys. zaginionych to bilans prowadzonej od 2006 r. wojny z kartelami narkotykowymi w Meksyku. Wybrany w grudniu ubiegłego roku prezydent Enrique Penia Nieto – za którego kadencji zginęło już 4 tys. osób – poprosił o czas, by sobie poradzić z problemem. W tej sytuacji wielu Meksykanów bierze sprawy w swoje ręce. Jedni zakładają strony internetowe i profile na FB, inni chwytają za broń i sami patrolują ulice.
Tak jak w półtoratysięcznym Urapicho w stanie Michoacan nad Pacyfikiem. Na pierwszy rzut oka miejscowość niczym nie różni się od tysięcy innych na meksykańskiej prowincji: wąsaci mężczyźni wałęsają się między areną dla walk byków, murowanym kościółkiem i ratuszem, zaś kobiety w białych sukienkach haftowanych w kwiaty załatwiają sprawunki. Różnicę zauważa się dopiero po jakimś czasie. Na uliczkach nie widać żadnego policjanta, zamiast tego dwójkami przechadzają się chłopi z myśliwskimi sztucerami. Na jedynej brukowanej szosie do Urapicho ustawione są barykady. Uzbrojeni i zamaskowani mieszkańcy każą wjeżdżającym zwalniać. Sprawdzają dokumenty. I tak codziennie, przez 24 godziny na dobę, od dwóch miesięcy.
W połowie lutego w jednym z zaułków Urapicho znaleziono dwa ciała. To najpewniej ofiary porachunków karteli walczących o kontrolę nad stanem Michoacan: La Familia Michoacana i Los Caballeros Templarios. Zabójcy prawdopodobnie wyrzucili ciała w miejscowości na chybił trafił. Jednak mieszkańcy zaczęli dostawać telefoniczne pogróżki. Niektórzy – propozycje pracy dla jednego lub drugiego kartelu. Kiedy się wzbraniali, grożono im śmiercią. Sytuacja w mieścinie otoczonej polami kukurydzy stała się nie do zniesienia. Któregoś dnia przed kościołem zebrało się kilkuset mężczyzn i postanowili sami zadbać o bezpieczeństwo miasteczka. Przepędzili skorumpowanych policjantów, a potem wznieśli barykady na szosie. I chociaż dodatkowe obowiązki są męczące, mieszkańcy doskonale zdają sobie sprawę, że nie mają wyboru. „Wybór jest prosty: albo pilnujemy, żeby żaden bandyta nie wjechał do miasteczka i nie zrobił krzywdy mieszkańcom, albo skazujemy się na rzeź jak barany” – mówił reporterowi dziennika „La Prensa” 52-letni Enrique.
Takich miejsc przybywa w Meksyku z każdym dniem. Zaczęło się na początku stycznia w 30-tysięcznym Ayutla de los Libres w sąsiadującym z Michoacan stanie Guerrero – jeden z mieszkańców został uprowadzony dla okupu. Jego znajomi, zamiast zbierać pieniądze, zablokowali drogi i z bronią zaczęli przeczesywać okolicę. Po kilku godzinach porywacze wpadli na jednej z blokad, a uprowadzony został oswobodzony. Patrole pod wodzą 17-letniego Brunona Placida nie rozeszły się do domów i od tamtej pory regularnie przy drogach dojazdowych wyłapują narcotraficantes. Do marca – m.in. dzięki informacjom z Blog del Narco – udało im się schwytać 60 osób, które są przetrzymywane w prowizorycznym więzieniu, a czasami wystawiane na widok publiczny. Efekt: przestępczość w Ayutli spadła o 90 proc. Wieść o tym szybko się rozprzestrzeniła i do końca stycznia autodefensas (siły samoobrony) powstały w 20 miejscowościach w stanach nad Pacyfikiem (Guerrero, Michoacan, Jalisco, Oaxaca, Chiapas, Colima), w centrum kraju (Morelos) i nad Atlantykiem (Veracruz, Tabasco).
Nie jest to pierwszy przypadek, w którym zdesperowani meksykańscy wieśniacy decydują się sami załatwiać porachunki z gangsterami. Niektóre ich pomysły przypominały zresztą niemal westerny, takie jak „Siedmiu wspaniałych”. W maju 2012 r. mieszkańcy miasteczka Gavilan w stanie Coahuila, nieopodal autostrady 57 prowadzącej ze stolicy stanu Monclovy do USA, postanowili sprowadzić na pomoc byłych żołnierzy z USA. Gringos podający się za byłych marines mieli uwolnić campesinos od plagi porwań i haraczy. Jednak ktoś uprzedził narcos. I chociaż przez dwa tygodnie pobytu Amerykanów do Gavilanie wrócił porządek, to po ich wyjeździe bandyci dają się we znaki mieszkańcom jeszcze bardziej.
I tak mieli szczęście. Wieśniacy z Las Barancas, niedalego Ciudad Juarez, którzy sprowadzili najemników z Ameryki, zapłacili za to wysoką cenę. Mercenarios wywiązali się z umowy i zastrzelili ośmiu bandytów plądrujących miejscowe sklepy, jednak po ich wyjeździe mieszkańców spotkała straszna zemsta. 19 osób zostało porwanych, torturowanych i zamordowanych, zaś ich ciała rozrzucono w nocy po wiosce. Wbrew temu, co można zobaczyć w filmie „Siedmiu wspaniałych”, najemnicy nie są w stanie w ciągu paru dni wytępić współczesnych bandoleros należących do jednego gangu. Efekt jest taki, że po wyjeździe gringos koszmar wraca ze zdwojoną siłą. I może właśnie dlatego model samoobrony zapoczątkowany w Ayutli cieszy się takim powodzeniem. W każdym razie jeszcze nigdy dotychczas autodefensas nie miały tak masowego charakteru.

Lepsza pustka

Wbrew pozorom są one jednak solą w oku nie tylko karteli, lecz także władz federalnych. Pod adresem autodefensas ze stolicy kraju, Ciudad de Mexico, zaczęły się sypać oskarżenia – głównie o łamanie praw człowieka i związki z kartelami.
Pod naciskiem wojska Bruno Placido niedawno wypuścił przetrzymywanych narcos. Z kolei w Buenavista Tomatlan w stanie Michoacan policja aresztowała 34 członków lokalnej samoobrony, oskarżając ich o to, że są zwykłymi zbirami na usługach kartelu Jalisco. – Autodefensas są dla władzy takim samym, a nawet większym zagrożeniem, jak kartele. Podważają autorytet policji i wojska, a jakby tego było mało – robią to z upoważnienia rodzin, sąsiadów, mieszkańców ich miast – mówi nam Sergio Moreno, dziennikarz śledczy z tygodnika „El Proceso”. – Dlatego priorytetem prezydenta Enrique Penii Nieto oprócz walki z kartelami będzie też niedopuszczenie do rozlewu autodefensas po Meksyku – dodaje.
Zwłaszcza że wieśniacy organizują się również w indiańskich stanach Oaxaca i Chiapas, gdzie obecność karteli jest jeszcze względnie mała, a które mają długą tradycję sporów z Ciudad de Mexico. W Chiapas wciąż jest żywe wspomnienie powstania zapatystów z 1994 r. Z punktu widzenia federales lepsza jest pustka, w której buszują narcos, niż zorganizowani w autodefensas wieśniacy.