Firmy ubezpieczeniowe śledzą system służby zdrowia, by wychwycić luki i wystartować ze swoją ofertą. I złowić kolejnych pacjentów. Na przykład w 2012 r. PZU wprowadził nowy produkt – ubezpieczenia lekowe. Grupowe i – jak twierdzi firma – umożliwiające obniżenie kosztów nawet o 80 proc. przy zakupie leków na receptę. Oczywiście data nie była przypadkowa. To właśnie w tym czasie weszła w życie ustawa refundacyjna, która z jednej strony wprowadzała równe ceny na wszystkie leki refundowane, z drugiej – wiele zmian, w których efekcie część medykamentów staniała, ale część znacznie podrożała.
PZU wykorzystał sytuację i zaoferował nowy typ ubezpieczenia, mocno go reklamując m.in. przez prowadzenie akcji edukacyjnych. – Dziś możemy mówić o kilkudziesięciu tysiącach osób ubezpieczonych. Potencjał tego produktu jest jednak znaczniejszy i jesteśmy przekonani, że zainteresowanie będzie jeszcze większe – przewiduje Artur Dziekański, rzecznik PZU, który ma 350 tys. osób objętych ubezpieczeniem zdrowotnym.
Kolejnym przykładem są polisy od leczenia szpitalnego. Choć to nadal nisza, ich udział zaczyna rosnąć. – Ich udział jest nieznaczny – przyznaje Paulina Pyrko z Polskiej Izby Ubezpieczeń. A to dlatego, że nadal najlepiej rozbudowana jest publiczna infrastruktura szpitalna. Jednak prywatne placówki medyczne zaczynają budować własną i szukać nowych źródeł dochodów. Zazwyczaj schemat jest podobny – częściowo podpisują kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia, ale głównie świadczą usługi prywatne. A różnice między ich ofertą za publiczne pieniądze a prywatne są widoczne głównie w czasie oczekiwania na świadczenie. W szpitalu Centrum Medycznego Enel-Med na zabieg w ramach NFZ wszczepienia endoprotezy biodra czeka się 188 dni, endoprotezy kolana – 124 dni, na operację z zakresu neurochirurgii 162 dni, a na usunięcie zaćmy ponad rok. Powodem często jest to, że kontrakt jest zbyt niski. Pacjenci decydują się więc na usługę płatną. Choć zabieg ortopedyczny kosztuje kilkanaście tysięcy złotych, a zaćma kilka tysięcy. Ponieważ osób starszych często na to nie stać, płacą za to – jak przyznaje jeden z pracowników placówki – ich dzieci. – Szpitalnictwo cieszy się coraz większym zainteresowaniem – potwierdza Marzena Smolińska, rzecznik Medicoveru.
Reklama
Według prognoz dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne pozostaną najszybciej rozwijającym się segmentem aż do 2014 r. – A abonamenty będą na drugim miejscu – przekonuje Agnieszka Skonieczna, starszy analityk rynku farmaceutycznego z PMR.

Połowa Polaków incydentalnie korzysta z prywatnej służby zdrowia

Rozmowa z Adamem Kozierkiewiczem, ekspertem od zdrowia publicznego
Ministerstwo Zdrowia chce wprowadzić dodatkowe ubezpieczenia. Resort i firmy ubezpieczeniowe oraz prywatne placówki medyczne przekonują, że Polacy już dziś leczą się prywatnie. Czy komercjalizacja służby zdrowia dokonuje się poprzez fakty dokonane?
Polacy płacą. Ale tylko niewielka część płaci, wykupując abonamenty czy ubezpieczenia. Około połowy społeczeństwa – jak wynika ze statystyk GUS – korzysta incydentalnie z prywatnej służby zdrowia. Może chodzić o jednorazową wizytę u dentysty lub też zrobienie USG. W sumie – jak wynika z badań – Polacy płacą między 30 a 40 mld zł za leczenie. Połowa to wydatki na leki. Zarówno refundowane, jak i w pełni płatne. Pytanie, czy jest sens te 40 mld zł przepuszczać przez system prywatnych ubezpieczeń.
No właśnie. Jest sens?
Nie znajduję dobrej odpowiedzi. Wartość dodana ubezpieczania teoretycznie jest taka, że człowiek zdrowy płaci jakiś czas pewną kwotę, by w odpowiedniej sytuacji ją wykorzystać. Problem w tym, że jeśli będzie poważnie chory, to i tak będzie korzystał z publicznej służby zdrowia. Co prawda pojawiają się już reklamy ubezpieczeń na wypadek raka, ale to rzadkość. Pytanie jest inne: czy jeżeli ktoś ma zdrowe zęby, powinien płacić co roku 600 zł, by po kilku latach skorzystać z usług za kilkaset złotych. Może zamiast się ubezpieczać, bardziej opłaca się płacić samemu za konkretną usługę medyczną?
Płaciłoby się na przykład za uniknięcie kolejek. To jest przecież największą wadą obecnego systemu.
Ile razy do lekarza chodzi osoba zdrowa? Kilka razy. Jeżeli zaś się ubezpieczymy od różnych rzeczy, będzie większa motywacja, by to skonsumować. Nazywa się to „moral hazard”, czyli pokusa nadużycia. Płacę, to mi się należy i z tego skorzystam.
Może to i dobrze. Lekarze narzekają, że Polacy za późno zgłaszają się do lekarzy.
No dobrze, ale jeżeli ci, którzy wykupują, będą często korzystać z usług medycznych, to opłata nie będzie wynosić 600 zł, tylko np. 3 tys., tak by każdy mógł skorzystać z usług wartych 1 tys. zł. Nie bez przyczyny mówię o proporcjach jeden do trzech. Jak wynika z danych Komisji Nadzoru Finansowego, ubezpieczyciele wydają (chodzi o wszystkie, nie tylko o ubezpieczenia zdrowotne) na naprawę szkód 40 proc. zebranej składki.
Ministerstwo przekonuje, że im więcej osób się ubezpieczy, tym tańsza będzie składka.
OC jest obowiązkowe i z danych wynika, że na naprawy ubezpieczyciele wydają ok. 55 proc. z zebranych składek. Obecnie jeżeli ktoś chce, to może się dobrowolnie ubezpieczyć. Oczywiście gdyby Ministerstwo Finansów wprowadziło zachętę w postaci ulg podatkowych, to pewnie liczba osób by się zwiększyła (skuszona zachętą). Kłopot w tym, że rynek usług ubezpieczeniowych na zdrowie istnieje od 20 lat. Tymczasem nadal nie jest to rozchwytywany produkt. Niedawno było robione badanie firmy konsultingowej, która analizowała lojalność konsumentów – okazuje się, że po jednorocznym wykupieniu polisy zdrowotnej większość osób jej nie przedłuża.
Ministerstwo przedstawia argument, że nie może być wszystko za darmo.
To się zgadza. Koszyk świadczeń musi być zrewidowany. Część rzeczy mogłaby z niego wypaść, np. usługi sanatoryjne. Być może należałoby zrobić tak, by grupy najbardziej potrzebujące miały szerszy dostęp do leczenia publicznego. Część zaś miałaby dostęp ograniczony.
ikona lupy />
Adam Kozierkiewicz, ekspert od zdrowia publicznego wojtek górski / Dziennik Gazeta Prawna