Po bankructwie w 2002 r. Argentyna odżyła i odbudowała poziom produktu krajowego. Teraz jednak wzrost zahamował, a autorytarne i populistyczne zarazem rządy Cristiny Kirchner budzą coraz większy sprzeciw.

Czy Argentyna będzie płakała za Cristine Fernandez de Kirchner, która od 2007 r. rządzi krajem? Sadząc z doniesień medialnych – raczej nie. Jej popularność spada, w kwietniu milion ludzi wyszło na ulice Buenos Aires w proteście przeciwko próbie podporządkowania sądownictwa rządowi. Inflacja sięga 30 proc. (oficjalnie wynosi 10 proc.). Pani prezydent znacjonalizowała fundusze emerytalne, linie lotnicze (mają już 3 mld dol. długu) i największą firmę naftową, a teraz wykańcza prywatne, niezależne media.

Dolar na czarnym rynku jest prawie dwa razy droższy niż wynosi kurs oficjalny, szara strefa przekracza 30 proc. Zamożniejsi Argentyńczycy, by uciec od tracącego coraz szybciej peso, kupują bmw, jaguary i landrovery (najwyższy wzrost sprzedaży w kwietniu z wszystkich marek), traktując samochody jako zabezpieczenie przed inflacją.

Dlaczego jednak raczej, a nie na pewno, Argentyna nie będzie płakać? Z dwóch powodów. Po pierwsze, wiele z posunięć władz przypomina populistyczne zachowania reżimu Hugo Cháveza, który znakomicie potrafił utrzymywać się przy władzy, mimo doprowadzenia do ruiny gospodarki Wenezueli. Po drugie, ponieważ, jak by to dziwnie nie brzmiało, w gruncie rzeczy do końca nie wiemy, co dzieje się w gospodarce argentyńskiej. Jeszcze nie tak dawno, w 2011 r., lewicujący think tank amerykański CEPR chwalił pod niebiosa politykę pani prezydent Kirchner, wskazując na najszybszy w zachodniej hemisferze wzrost gospodarczy i ograniczenie ubóstwa.

>>> Cały artykuł czytaj na: obserwatorfinansowy.pl

Reklama