Większość naszej armii to urzędnicy, którzy zapomnieli, jak wygląda poligon. Choć ich zadania nie różnią się od pracy cywilów, korzystają z wojskowych przywilejów.
W armii nikogo nie dziwi, że oficerowie chętnie zamieniają się w sekretarki oraz kurierów. To dobra pensja, niewiele odpowiedzialności, jeszcze mniej strachu. Problem w tym, że urzędników w mundurach (choć ubranych po cywilnemu) jest znacznie więcej niż żołnierzy, którzy brali udział w zagranicznych misjach, czy tych, którzy ćwiczą na poligonach czy potrafią zaliczyć egzamin sprawnościowy. Ilu jest biurowych żołnierzy? To nawet 70–80 proc. całej armii liczącej ok. 100 tys. osób. Nasze wojsko, które trzy lata temu stało się zawodowe, zamiast w sprawną armię – zmieniło się w Urząd Wojska Polskiego.
Gdy w 2010 r. zawieszono powszechny pobór, uruchomiono wielką kampanię reklamową zachęcającą do wstępowania do armii, bo obawiano się, że nie będzie tylu chętnych do służby zawodowej. Pesymistyczne przepowiednie się nie spełniły. Ale wielu z tych żołnierzy, którzy podpisali kontrakty, szybko pochowało się za urzędnicze biurka. I żadnemu ministrowi obrony nie udało się ich stamtąd wyprowadzić z powrotem na poligon.
Tej patologicznej sytuacji miał zaradzić plan ucywilnienia stanowisk urzędniczych, który wprowadzał zasadę, że na miejsce żołnierza odchodzącego ze stanowiska dyrektorskiego zostanie rozpisany konkurs wyłącznie dla cywilów. Ale ta zasada pozostała na papierze. – Wszystko zależy od politycznego zapotrzebowania. Jeśli na cywilne stanowisko chce wskoczyć żołnierz, dokonuje się odpowiednich zmian strukturalnych – mówi nam cywilny zastępca dyrektora jednego z departamentów resortu obrony narodowej (na wszelki wypadek prosi o anonimowość, bo jego etat mógłby zostać zmieniony na wojskowy).

Unikają munduru

Reklama
Proces ucywilnienia armii przebiega więc wyjątkowo ślamazarnie. W 2009 r. w Sztabie Generalnym zaledwie 17,7 proc. kadry było urzędnikami cywilnymi, pozostałe stanowiska zajmowali żołnierze. Obiecywano wówczas, że w ciągu najdalej dwóch lat liczba ta wzrośnie do co najmniej 20 proc. Ale w sztabie żołnierze w dalszym ciągu kurczowo trzymają się biurek, choć mamy już przecież połowę 2013 r.: pracuje tam 489 wojskowych i zaledwie 123 cywilów. Nieco lepiej jest w urzędzie ministra obrony narodowej: 732 osoby zajmują stanowiska cywilne, 452 stanowiska urzędnicze są zarezerwowane dla żołnierzy.
W otoczeniu mundurowych dobrze czuli się i czują kolejni ministrowie obrony (z mocy ustawy będący cywilami). Obecny szef resortu Tomasz Siemoniak ma kilku współpracowników w randze oficerów, którzy m.in. organizują mu spotkania oraz przygotowują dokumenty. Wprawdzie już w czerwcu 2006 r. ówczesny minister obrony Radosław Sikorski wydał decyzję w sprawie zasad tworzenia komórek organizacyjnych Ministerstwa Obrony Narodowej – według obowiązującego dokumentu liczba stanowisk członków korpusu służby cywilnej nie może być mniejsza niż 50 proc. – to jednak do tej pory nie zaostrzono przepisów. W efekcie u ministra co drugi żołnierz może pracować za biurkiem. Ten liberalizm powoduje, że wszyscy garną się do ciepłych posadek z dala od zapachu prochu i od poligonów.
Oczywiście sami mundurowi uważają się za niezbędnych. „Należy podkreślić, że wiele stanowisk, zwłaszcza w Sztabie Generalnym, wymaga specjalistycznej wiedzy z zakresu obronności, wojskowości, jak również wojskowego doświadczenia, dlatego służą tam głównie żołnierze. Wszędzie tam, gdzie jest to możliwe (ze względu na wykształcenie, doświadczenie etc.) stanowiska są obsadzane przez osoby cywilne” – czytamy w przysłanej odpowiedzi. To nie do końca jest prawda, bo na stanowiskach kierowniczych pojawia się coraz więcej wojskowych; np. dyrektor departamentu prawnego jeszcze w 2006 r. był cywilem, dziś to mundurowy, tak samo dyrektor departamentu prasowo-informacyjnego. Ale wchodząc do wojskowego urzędu, nie domyślimy się, że pracują w nim żołnierze. Bo po prostu nie noszą mundurów.
Sam rzecznik ministra obrony narodowej nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kiedy ostatni raz chodził w uniformie. – Nie przypominam sobie. Rzeczywiście chodzę w garniturze, ale identyfikuję się ze służbą, nigdy nie pracowałem i nie chciałbym pracować w cywilu – przekonuje ppłk Jacek Sońta. Przyznaje, że po ponad 20 latach służby pierwsza linia i poligon pozostają epizodami z początku kariery. – Dzisiaj jest specyficzna sytuacja, bo muszę odebrać przed godz. 16 dziecko z przedszkola (rozmawialiśmy w ubiegły czwartek po godz. 15 – aut.) i dlatego nie ma mnie już w pracy, ale generalnie nie wychodzę z niej jak pozostali urzędnicy – tłumaczy się Sońta.
Niechęć do munduru wśród żołnierzy urzędników jest powszechna: nie decydują się na ich założenie nawet na specjalne gale. – Minister obrony Aleksander Szczygło wydał zarządzenie, że wszyscy wojskowi, także ci pracujący w wojskowej biurokracji w resorcie, muszą nosić mundury, a jeden dzień w tygodniu uniform polowy. Mieliśmy z tego powodu dużo radości, bo albo ich nie mieli i na gwałt szukali, albo się w nie nie mieścili – wspomina cywilny urzędnik resortu obrony narodowej. I dodaje, że szybko przekonano kolejnego szefa resortu do odwołania „uciążliwej” decyzji poprzednika.
– Trudno mi uwierzyć, że mogą być żołnierze, którzy wstydzą się munduru – mówi emerytowany rezerwista z Legnicy. – Przecież brak umundurowania zabija morale – kwituje.

Flaszka za ćwiczenia

W pracy żołnierza urzędnika i cywila urzędnika trudno doszukać się różnic. Ale w ich pensjach – jak najbardziej. Ci drudzy często zarabiają nawet dwukrotnie mniej (oficer na stanowisku głównego specjalisty zarabia około 6 tys. zł, a główny specjalista cywil niewiele ponad 3 tys. zł). Co więcej, wojskowi mają ciepłe posadki urzędnicze, a zachowują prawo do uposażenia wojskowego, wszystkich dodatków przeznaczonych dla żołnierzy, w tym do ekwiwalentu za mundur i rocznych nagród.
Mundurowi odpowiadają, że przecież zawsze mogą być wezwani do urzędu w weekendy oraz że muszą raz w roku zaliczyć ćwiczenia, strzelanie lub nawet wyjechać na poligon. Dodatkowo oburzają się, jeśli ktoś im mówi, że pracują – oni służą. – To wszystko bzdury. Pracuję kilka lat w urzędzie i żaden podległy mi żołnierz nigdy nie pojechał na poligon i nie był wzywany w weekend do pracy. A strzelanie to kolejna fikcja. Otrzymuję tylko pisma, abym doprowadził do obniżenia stanów magazynowych naboi, bo jest ich za dużo – mówi zastępca dyrektora MON. – Ja bym zakazał ćwiczeń strzeleckich dla urzędników wojskowych, bo to tylko wielkie koszty. Aby 5–6 żołnierzy zza biurek mogło raz na kwartał strzelić na strzelnicy, trzeba zorganizować samochód, paliwo, delegacje, zabezpieczenie medyczne – wtóruje major z woj. mazowieckiego. – Bardzo często przymyka się więc oko na obowiązek utrzymania w dobrej formie strzeleckich umiejętności.
Prawdziwa panika wśród żołnierzy urzędników wybucha, gdy muszą udowodnić, że pozostało w nich coś z żołnierzy. Raz w roku są zobligowani do zaliczenia testu sprawności fizycznej. Ale i na to jest sposób. – Gdy dowodziłem batalionem w Niepołomicach, ogłoszono w moim okręgu, że będzie sprawdzian z WF. Przyjechałem i okazało się, że jestem sam. Później się dowiedziałem, że wszyscy jeżdżą z butelkami wódki do sztabu po zaliczenie – opowiada były dowódca GROM gen. Roman Polko. Bez ogródek przyznaje, że choć sprawdzian nie jest zbyt wymagający, to jednak dla mundurowych zza biurka może być poważnym wyzwaniem. Żołnierze z kategorią Z, czyli w pełni zdolni do zawodowej służby, muszą m.in. zaliczyć marszobieg na 3 km (limit to 20 min) albo pływanie ciągle przez 12 min, podciąganie się na drążku (często wystarczy jeden raz), bieg wahadłowy 10 x 10 m, skłony tułowia w przód przez 2 min. A w przypadku żołnierek z kategorią Z to m.in. jeden kilometr marszobiegu lub pływanie przez 12 min, bieg zygzakiem (tzw. koperta), skłony tułowia w przód przez 2 min.
To nie wszystko – przepis stanowi, że jeśli żołnierz nie zda testu dwa razy z rzędu, jest z nim zrywany kontrakt. Ale urzędnicy znaleźli lukę prawną. W jednym roku nie zaliczają testu, w drugim biorą zwolnienie lekarskie, a w kolejnym mogą do niego nawet w ogóle nie podchodzić. W efekcie nie ma dwóch ocen niedostatecznych z rzędu i można spokojnie pracować. Obecny minister obrony narodowej dał się przekonać, że takie osoby mogą pozostać w armii. Nieugięty pod tym względem był Radosław Sikorski, który sam zaliczał test sprawności, choć nie musiał tego robić.
– Nasza armia przypomina Urząd Wojska Polskiego, choć się mówi, że jest profesjonalna. Absurdem jest, że żołnierz musi podpisać zgodę na wyjazd na misję. Albo jesteś mundurowym i wykonujesz rozkazy, albo urzędnikiem i wtedy można cię o różne sprawy prosić. Przez takie rozwiązanie prawdziwych żołnierzy kochających pole walki mamy co najwyżej 20 proc. – mówi Roman Polko.
Z danych resortu obrony wynika, że od 2010 r. w zagranicznych misjach udział wzięło ok. 18 tys. żołnierzy. To zaś by oznaczało, że dochowaliśmy się już sporej grupy doświadczonych wojskowych. Jednak MON nie chce ujawniać, ilu z nich wielokrotnie wyjeżdżało w rejony konfliktów. Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych odpowiedziało, że nie prowadzi takiej ewidencji. Z nieoficjalnych informacji wynika, że większość żołnierzy wyjeżdża na misje więcej niż raz. Kuszeni są przede wszystkim uposażeniem – za granicą mogą zarobić nawet do 20 tys. zł miesięcznie. Wpływają na to specjalne dodatki, w tym wojenny. Ponadto okres wysługi do emerytury jest korzystniej liczony dla osób przebywających na misjach. – Mój zięć był już 6 razy i zastanawia się nad kolejnym. Ale gdy ja dowodziłem żołnierzami, nie brakowało takich, którzy przychodzili do mnie i prosili, żebym im pozwolił pozostać za biurkiem, bo mają rodziny. Sami też donosili, kto jest kawalerem i kogo można namówić na misje – mówi emerytowany gen. Adam Rębacz, prezes Związku Żołnierzy WP.

Reformatorskie próby

Szef resortu obrony narodowej dostrzega problem dekowników. Oficjalnie informuje, że chciałby większość żołnierzy widzieć na poligonach, a nie w roli dobrze opłacanych urzędników. – Sejm uchwalił reformę o urzędzie ministra obrony narodowej. A to oznacza, że zmiany strukturalne będą kolejną okazją do wprowadzania zwiększonej liczby stanowisk dla cywilów – przekonuje ppłk Jacek Sońta. Tłumaczy, że starsi szarżą oficerowie dostaną propozycje przejścia do jednostek, a jeśli z niej nie skorzystają – będą musieli się pożegnać z armią. – Urząd powinien być dla urzędników, a mundurowi powinni się zająć sprawami w jednostkach – dodaje Sońta.
Ale lobby żołnierzy zza biurek jest bardzo silne. – To nie do końca będzie tak działało. Zainteresowani dopilnowali, aby w ustawie znalazł się przepis, by w przypadku otrzymania takiej propozycji nie do odrzucenia mogli przechodzić do cywila i pozostawać na dotychczasowym stanowisku – mówi zastępca dyrektora departamentu MON. Wtedy jednocześnie będą mogli pobierać po wysłudze minimum 15 lat wojskową emeryturę i dodatkowo urzędniczą pensję.
– Szkoda, że wyszkolony żołnierz zawodowy woli zajmować się przekładaniem papierów – ubolewa gen. Adam Rębacz. Według niego na stanowiska urzędnicze powinny trafiać osoby powracające z misji, które z powodu uszczerbku na zdrowiu nie mogą już służyć jako żołnierze na polu walki. – Zmiany muszą być radykalne, bo inaczej nigdy nie pozbędziemy się dekowników. O ile w armii liczącej 400 tys. osób można było pozwalać im na zaszywanie się w różnego rodzaju urzędach lub jednostkach, przy 100 tys. żołnierzy zawodowych nie możemy sobie pozwalać na marnotrawienie kadr – dodaje.
Podobnego zdania się organizacje prywatnych pracodawców. – Dziwię się Ministerstwu Obrony, które ma duże potrzeby finansowe, że wciąż toleruje taką sytuację. Przez tę patologię płacimy dwukrotnie, bo po pierwsze – przepłacamy wojskowych pracowników, ponieważ w ich miejsce można zatrudnić tańszy personel cywilny, a po drugie – wypłacamy z pieniędzy resortu emerytury – wylicza Jeremi Mordasewicz, ekspert Konfederacji PP Lewiatan.
Wskazuje on na jeszcze jedną patologię, która już daje się zauważyć, a która może się pogłębiać przy wdrażaniu reformy MON: to sytuacje, w których wojskowy urzędnik przechodzi na emeryturę, a jednocześnie decyduje się na pozostanie na stanowisku cywilnym i co miesiąc otrzymuje pensję. – To kosztuje nas rocznie setki milionów złotych. Minister musi podjąć stanowcze działania, bo społeczeństwo nie będzie szanowało dekowników, którzy pobierają wysokie emerytury mundurowe i dodatkowo jeszcze dorabiają – apeluje Mordasewicz. – Ale cóż, wszystko wskazuje na to, że cały czas kruk krukowi oka nie wykole – dodaje zrezygnowany.