Obóz uchodźców Atmeh w północnej Syrii to morze spłowiałych, szarpanych wiatrem namiotów. Gdy przez kilka dni padał deszcz, przestrzeń między prowizorycznymi domostwami zamieniła się w błotne bajora i niespiesznie spływające do nich strumyki. W tych warunkach żyje 130 tys. uchodźców z terenów ogarniętych walkami między rządową armią oraz rebeliancką Wolną Armią Syrii.
W Atmeh, podobnie jak w wielu podobnych miejscach, jakie w ciągu ostatnich dwóch lat wyrosły na pograniczach Syrii z sąsiednimi krajami, trudno dostrzec obecność międzynarodowych organizacji humanitarnych. Jedyna pomoc, na jaką mogą liczyć uciekający, to dostawy leków i żywności oraz wolontariusze z organizacji, które naprędce skrzyknęli Syryjczycy mieszkający od lat na Zachodzie. Takich jak Hand in Hand for Syria – największa organizacja stworzona przez diasporę na Wyspach Brytyjskich. Jak twierdzą na swoich stronach internetowych aktywiści, do tej pory udało im się już wysłać leki i inne produkty warte przeszło milion funtów.
– Musieliśmy zrobić coś więcej niż siedzenie przed telewizorem i płakanie – opowiada Rola, lekarka syryjskiego pochodzenia, która po kilku miesiącach od wybuchu rewolucji w rodzinnym kraju zdecydowała się porzucić praktykę w szpitalu na Wyspach i przyjechać do Atmeh. – Wszyscy czujemy osobistą odpowiedzialność za bieg spraw i mamy poczucie winy, gdy odpoczywamy – podkreśla.

Liczy się rodzina

Reklama
Problem nie dotyczy wyłącznie sytuacji kryzysowych, jak konflikty zbrojne czy klęski humanitarne. Pod tym względem Syria jest na początku drogi, a największe wyzwania są dopiero przed nią. Pomoc diaspory potrafi odgrywać znacznie większą rolę niż dekretowane przez rządy krajów zachodnich kredyty czy pomoc rozwojowa – również w krajach, które nie znalazły się na krawędzi załamania z dnia na dzień.
Najlepszym przykładem może być Afryka. Jak wyliczył Adams Bodomo, naukowiec z Ghany mieszkający w Hongkongu, imigranci z Czarnego Lądu przesyłają rodzinom znacznie więcej pieniędzy, niż wynoszą sumy przeznaczone na oficjalne programy pomocowe. – Chciałem się przekonać, czy środki, jakie trafiają do rodzinnych wiosek, są wykorzystywane efektywniej niż środki z programów pomocowych. Moje podejrzenia się potwierdziły – mówi Bodomo.
Z jego ustaleń wynika, że w ostatnim roku afrykańska diaspora wysłała „do domu” przelewy o łącznej wysokości 51,8 mld dol. (dekadę wcześniej było to ok. 11 mld dol.). W tym samym czasie środki z programów pomocowo-rozwojowych sięgnęły sumy 43 mld dol. Gdyby przełożyć wsparcie od rozsianej po świecie 140-milionowej afrykańskiej diaspory na PKB kontynentu, uzyskalibyśmy wskaźnik rzędu 5 proc. A to dopiero początek: jak twierdzi autor badania, już wkrótce do tej sumy trzeba będzie dopisać wsparcie od „nowej diaspory”, która rodzi się w gwałtownie rozwijających się krajach z grupy BRIC: od Brazylii, przez Rosję, w nieco mniejszym stopniu – Indie oraz Chiny.
Konkluzje Bodomo nie dotyczą wyłącznie Afryki, lecz całego globu, na którym żyje co najmniej 200 mln imigrantów i których oszczędności dwa lata temu tygodnik „Economist” oszacował na 400 mld dol. – Całość przepływów finansowych między diasporą a krewnymi na świecie to ok. 351 mld dol. w 2011 r. – szacuje afrykański ekspert. W skali globalnej dysproporcja między nieformalnym wsparciem a środkami pomocowymi jest więc jeszcze większa: środki desygnowane przez rządy to raptem 130 mld dol. Co prawda trzeba zastrzec, że z definicji nie da się wyliczyć pełnej kwoty wsparcia humanitarno-rozwojowego, jakie bogaci udzielają biednym: w żadnych statystykach nie ujęto środków przeznaczanych na działania niewielkich, funkcjonujących lokalnie organizacji ani też np. budowy meczetów – wsparcia, w jakim celują nawet m.in. w Bośni czy Kosowie donatorzy saudyjscy.
Z drugiej strony Bodomo nie ma wątpliwości, że pieniądze od diaspory widniejące w oficjalnych statystykach to również tylko niewielka część realnych przepływów finansowych. – W przypadku Afryki 75 proc. przepływów ma charakter nieformalny. Nie jesteśmy w stanie ich namierzyć – podkreśla. Skądinąd nic dziwnego – jednym z istotnych graczy w tej sferze jest sektor bankowy. Opłaty za przelewy zagraniczne mogą mu przynosić nawet 7 mld dol.

Odciąć pępowinę Zachodu

Równie ważny jest podstawowy przedmiot badań ghańskiego eksperta: efektywność wydatkowania tych środków. „Generalnie, dorosły Gwinejczyk za granicą ma żonę (lub żony) oraz dzieci w stolicy lub innym dużym mieście oraz rodziców i innych krewnych (własnych oraz żony/żon) żyjących w wioskach. Dla wszystkich tych ludzi normalne jest życie ze środków przesyłanych z zagranicy – tak na swoim blogu cytuje Bodomo jednego ze swoich rozmówców, tym razem z Gwinei. – Co więcej, ambicją każdego Gwinejczyka w diasporze jest zbudować dom, do którego może wrócić, i założyć firmę (sklep czy plantację itd.)”.
Nie sposób lekceważyć innych wniosków afrykańskiego analityka. – Afrykanie żyjący za granicą regularnie wysyłają pieniądze bezpośrednio do rodziny i przyjaciół, którzy mogą ocenić swoje potrzeby znacznie lepiej, niż mógłby to zrobić jakikolwiek rząd. Środki te zazwyczaj służą do uiszczenia opłat za szkołę, budowy domów czy rozwoju przedsiębiorstw – twierdzi Bodomo. Jego zdaniem taka formuła również pozwala cementować związki rodzinne, przyczynia się do stabilizacji życia publicznego w danym kraju, a wreszcie – zapobiega defraudacji, do jakiej przywykli częstokroć lokalni urzędnicy. – Każda rodzina czasem może przesadzić z wydatkami, ale taka strata to i tak nic w porównaniu z nadużyciami i legendarną niewydolnością przemysłu pomocy humanitarnej – kwituje.
W ten sposób dostarcza on też „amunicji” zwolennikom odejścia od oficjalnej pomocy humanitarnej dla krajów rozwijających się, takim jak urodzona w Zambii amerykańska ekonomistka Dambisa Moyo. W wydanej cztery lata temu książce „Dead Aid” Moyo bezwzględnie rozprawiła się z mitem zachodniej dobroczynności: autorka skatalogowała w niej najbardziej spektakularne przypadki korupcji i niegospodarności rządów pogrążonych w biedzie krajów – i na koniec zażądała całkowitego odcięcia Trzeciego Świata od programów pomocowych, podkreślając, że tylko napędzają one lokalne patologie. Alternatywą są wielomiliardowe straty: już w 2004 r. amerykańscy eksperci zeznający przed komisją spraw zagranicznych Senatu USA szacowali zdefraudowaną sumę funduszy pomocowych na 100 mld dol.

Szwajcaria po ludobójstwie

Laboratorium nowych form wsparcia rozwojowego może być Rwanda. Rwandyjska diaspora zmobilizowała się już w latach 90., w odpowiedzi na ludobójstwo, do którego doszło w tym niewielkim afrykańskim kraju. Jeżeli jednak w czasie stosunkowo krótkiej, lecz niezwykle brutalnej wojny domowej rodacy z zagranicy nie mogli zrobić zbyt wiele, wkrótce po ustaniu rzezi nad Wielkie Jeziora popłynęła rzeka pieniędzy od Rwandyjczyków, którzy zapuścili korzenie na Zachodzie. I strumień ten wzbierał z każdym rokiem. Z danych Banku Światowego wynika, że w 2010 r. niezbyt wielka diaspora wysłała do ojczyzny przeszło 100 mln dol., co odpowiadałoby 1,5 proc. PKB.
Niezwykła lojalność Rwandyjczyków ośmieliła władze kraju do bezprecedensowego oświadczenia. – Dlaczego obywatel innego kraju miałby się czuć zobowiązany do karmienia mnie po wsze czasy? – oświadczył prezydent Paul Kagame, skądinąd wierny wyznawca idei forsowanych przez Moyo. – To niemalże bluźnierstwo! – stwierdził. Docelowo rząd w Kigali chce całkowicie zrezygnować z międzynarodowej pomocy i zamiast tego postawić na wsparcie i inwestycje rwandyjskiej diaspory. Co prawda, może nie mieć innego wyjścia – rząd Kagamego jest częściowo zamieszany w podsycanie konfliktów w sąsiednim Kongu, co skutkuje zamrożeniem części funduszy pomocowych. Tyle że – zamiast wdać się w negocjacje i czynić ustępstwa – Kigali wolało się postawić.
Z końcem ubiegłego roku Rwandyjczycy powołali do życia specjalny – adresowany do rodaków za granicami – „fundusz solidarnościowy”. Instytucja, której nadano nazwę Agaciro (Godność), już w pierwszych tygodniach istnienia przyciągnęła środki szacowane na ok. 40 mln dol. Najciekawszy jest jednak zaproponowany przez Kigali sposób zarządzania funduszem: o charakterze inwestycji, jakie będą realizowane z zebranych środków, mają decydować sami Rwandyjczycy – w procesie konsultacji społecznych.
Wbrew pozorom nie jest to całkowita abstrakcja. Podobne fundusze, również ukierunkowane na przyciąganie diaspory, stworzyły inne afrykańskie kraje, Kenia i Etiopia – i, na razie co, ich działania nie budzą większych wątpliwości. Poza tym, mimo buńczucznych zapowiedzi prezydenta, Rwanda – często nazywana Szwajcarią Afryki, jeszcze długo nie będzie sobie mogła pozwolić na pełną samodzielność. Co prawda Kigali może się pochwalić średnio 5-proc. wzrostem gospodarczym, relatywnie niską kilkuprocentową inflacją i przyjazną dla biznesu biurokracją, ale cały system opiera się na dwóch najważniejszych towarach, jakie są produkowane w tym kraju – kawie i herbacie.

Patriotyczne obligacje

Dla niektórych transfery gotówki to za mało. – Pomimo wysokich sum i sporej częstotliwości przelewy to jedynie mechanizm przetrwania – twierdzi Dele Meiji Fatunia, ekonomista i socjolog z Londynu. – Istnieje jednak sposób na to, by odarte z gotówki państwa uzyskały dostęp i korzystały z oszczędności swoich emigrantów. Sposób, który wypróbowały dwa kraje słynące z dużych i energicznych diaspor: Izrael i Indie, to obligacje – podkreśla.
Izrael zaczął emisję obligacji adresowanych do diaspory na całym świecie już w latach 50. Indie wystartowały z własnym programem znacznie później – dopiero w latach 80. Pierwsze z tych państw do chwili obecnej zebrało ponad 11 mld dol., drugie – przeszło 32 mld. A co ważniejsze, Jerozolima i New Delhi przetarły drogę naśladowcom.
A od tych aż się roi. Do kupowania obligacji zachęca prezydent Sri Lanki Mahinda Radżapaksa. Z uzyskanych w ten sposób funduszy rząd w Colombo chce odbudowywać zrujnowaną wieloletnimi konfliktami i biedą północ wyspy. – Zarówno sektor prywatny, jak i diaspora mogą odegrać w tym programie aktywną rolę – reklamuje obligacje na witrynie swojego resortu spraw zagranicznych Radżapaksa. Program łączący sprzedaż obligacji i zachęty podatkowe ogłosiła Tanzania. Podobne papiery wartościowe postanowiła wyemitować w apogeum kryzysu gospodarczego Grecja.
Duże ilości przesyłanych z zagranicy pieniędzy zachęciły do podobnych działań rząd Jamajki. Zdaniem obserwującego tamtejszy rynek Carla Rossa, dyrektora lokalnego oddziału firmy inwestycyjnej Oppenheimer & Co., wciągnięcie rodaków przebywających za granicą w krwiobieg gospodarki może przynosić znacznie większe korzyści niż tylko transfery gotówki dla krewnych czy zastrzyki pieniędzy dla budżetu. – Jamajczycy z zagranicy są lepiej niż kto inny przygotowani do wykorzystywania możliwości biznesowych, jakie wyspa ma do zaoferowania, wypracowywania sposobów zastosowania na Jamajce przemysłowych i biznesowych modeli stworzonych gdzie indziej, a także możliwie efektywnego wykorzystania lokalnych zasobów przy realizacji przedsięwzięć biznesowych – wylicza Ross. Innymi słowy, nikt tak dobrze jak otrzaskani ze światem imigranci nie będzie potrafił postawić rodzimej gospodarki na nogi.

Jeźdźcy technologicznej rewolucji

Przemiana, jaka jest dziełem diaspory, nie ogranicza się wyłącznie do zmian stanu konta. 140-milionowa rzesza afrykańskich imigrantów sprawiła, że dzisiaj Czarny Ląd jest najszybciej rosnącym rynkiem dla telefonów komórkowych na świecie – drugim pod względem liczby aparatów po Azji. Liczba abonentów rośnie o 20 proc. rocznie i zgodnie z prognozami do końca ubiegłego roku miała sięgnąć 735 mln użytkowników.
Na razie olbrzymia większość usług, z jakich korzystają Afrykanie, to połączenia głosowe. Ale już w ubiegłym roku mieszkańcy trzech państw z Czarnego Lądu – Kenijczycy, Ugandyjczycy i Tanzańczycy – pobili światowe rekordy pod względem ilości pieniędzy transferowanych za pomocą komórek. Co ciekawe, technologiczna rewolucja zdaje się omijać te państwa, które są bardziej rozwinięte: w Południowej Afryce, Botswanie czy Nigerii przelewy międzybankowe wciąż są popularniejsze od transferów mobilnych.
Chęć zachowania kontaktów z krewnymi za granicą, konieczność podtrzymywania kontaktów i robienia interesów w najodleglejszych zakątkach własnego kraju, brak „kablowej” infrastruktury – to wszystko wymusza na Afrykanach błyskawicznie przejście do nowoczesnej, bezprzewodowej ery. – Życie stało się o wiele prostsze, odkąd mamy nowe technologie – twierdzi rozmówca wysłanników think tanku Boston Consulting Group na Czarny Ląd. – Dziś wielu afrykańskich konsumentów to wierni użytkownicy komputerów, smartfonów, internetu i mediów społecznościowych – dorzucają od siebie analitycy.
W efekcie w Afryce na jeden sprzedany komputer przypadają cztery sprzedane smartfony. W kilkudziesięciu technologicznych inkubatorach, jakie rozsiane są po kontynencie, młodzi zapaleńcy dziesiątkami tworzą aplikacje, które mają ułatwiać życie – od kontaktów z rodziną, dobór garderoby na każdy dzień, po próby przewidywania pogody. Największe firmy technologiczne świata stopniowo zaczynają szukać na Czarnym Lądzie nowych pomysłów na rynkowe przeboje i nowych specjalistów, którzy będą nad takimi pomysłami pracować. I nie da się ukryć, że ta cywilizacyjna rewolucja to w olbrzymiej mierze dzieło i rezultat działań diaspory.

Przykład idzie z Somalii

Rola i jej syryjscy współpracownicy dziś działają pod wpływem impulsu i dramatycznych wydarzeń, jakie rozgrywają się w Syrii. Jednak najtrudniejsze może dopiero przyjść z czasem – bez względu na rozwój sytuacji i ostatecznego triumfatora w syryjskim konflikcie, za kilka miesięcy lub lat trzeba będzie umożliwić uchodźcom powrót do domu, ułatwić nowy życiowy start, a potem napędzać lokalną – przez kilka dekad odizolowaną od reszty świata – gospodarkę.
Może się okazać, że wtedy Syryjczykom przydadzą się doświadczenia Somalijczyków. Dziś ta czarna dziura na mapie świata żyje niemal wyłącznie dzięki diasporze. Z 7,4 mln mieszkańców tego kraju, około milion – a więc 14 proc. populacji – uciekło już poza granice ojczyzny. Z drugiej strony – udało im się stworzyć karną i zmobilizowaną wspólnotę. Gdy w 2006 r. ich ojczyznę nawiedziła katastrofalna susza, somalijskie organizacje na uchodźstwie zebrały w błyskawicznym tempie 600 tys. dol. na doraźną pomoc.
Ale ich pomoc ma również charakter długoterminowy. Z szacunków Programu Rozwojowego ONZ (UNDP) wynika, że co roku diaspora wysyła krewnym w ojczyźnie do miliarda dolarów. Transfery zza granicy stanowią ok. 23 proc. dochodów przeciętnego gospodarstwa domowego. Z badań prowadzonych w Somalii – mimo permanentnego konfliktu i chaosu niektóre organizacje zbierają na miejscu dane – wynika, że pieniądze od somalijskich imigrantów wpływają na sytuację co najmniej 40 proc. gospodarstw domowych w Mogadiszu, a blisko 80 proc. tworzonych w tym zrujnowanym mieście przedsiębiorstw opiera się na dolarach przesłanych przez krewnych, którzy zaczepili się na Zachodzie. Co więcej, imigranci w znacznej części przypadków obejmują udziały w takich firmach: jak się oblicza, zagranicznych udziałowców ma mniej więcej co trzecia somalijska firma. Jak kwituje jeden z ekspertów ds. Somalii, prof. Ken Menkhaus, „naród prawdziwie zglobalizowany”.
Już w 2004 r. eksperci zeznający przed komisją spraw zagranicznych Senatu USA szacowali zdefraudowaną sumę funduszy pomocowych na, bagatela, 100 mld dol.