Europejska integracja gospodarcza nigdy nie była projektem, w którym każdy zwycięża. W czasie przedkryzysowej hossy niewielu potrafiło to dostrzec. Przekonują się o tym dopiero teraz.

Przez wiele lat najtęższe głowy powtarzały, że integracja europejska czy globalizacja to takie gry, w których wszyscy wygrywają. Trwający od pięciu lat kryzys zmusza do zrewidowania tamtych idealistycznych założeń. Okazało się, że zyski z otwierania rynków rozkładają się w praktyce bardzo nierówno. Ktoś wygrywa, ktoś przegrywa. Czy powinno nas to do Unii zniechęcać? Niekoniecznie. Są jeszcze tacy, którzy wierzą, że możliwy jest powrót do przedkryzysowej opowieści o Europie, która wszystkim opłaca się tak samo.

Utrzymują oni, że unijny mechanizm jest w najlepszym porządku. Tylko ci Grecy albo Portugalczycy to tacy lenie! Robić im się nie chce, ciągle by tylko popijali kawę i wsłuchiwali się w szum fal. Więc teraz niech się nie dziwią, że mają za swoje. To jakże spójne objaśnienie przyczyn kryzysu nie do końca pasuje do faktów. Jeśli przyjrzymy się statystkom OECD (za 2012 r.), wychodzi, że Grek przepracował 2034 godziny, a Holender 1381. Portugalczyk 1691, a Niemiec 1397 godzin. To opowieści o leniwym Południu i mrówczo pracowitej Północy mamy chyba z głowy, prawda? Inny argument głosi, że kraje balansujące od kilku lat na granicy bankructwa (a niektóre, jak Grecja, już się w tę przepaść osunęły) żyły ponad stan. I teraz płacą srogą karę za to, że nie potrafi ły zrównoważyć na czas swojego budżetu. Znów pudło.

Bo na przykład Hiszpania w latach 2010–2011 miała dług publiczny na poziomie 50–60 proc. Mogła też pochwalić się tym, że tuż przed wybuchem kryzysu trzykrotnie zanotowała nadwyżkę budżetową. W tym samym czasie Wielka Brytania zmagała się z długiem rzędu 70–80 proc. i brakiem zrównoważonego budżetu od przeszło dekady. I co się wydarzyło? Rynki postawiły na upadek Hiszpanii. I rząd w Madrycie musiał płacić za swoje dziesięcioletnie obligacje nawet ponad 7 proc. W tym samym czasie Londyn pożyczał pieniądze na 3–4 proc. Nic dziwnego, że Hiszpanie wpadli w jeszcze większą pułapkę zadłużeniową i dziś mają dużo gorsze perspektywy wyjścia na prostą niż Brytyjczycy.

Choć bynajmniej bardziej nie żyli ponad stan. Albo jeszcze inny slogan. Głoszący, że kraje takie jak, powiedzmy, Włochy mają dzisiejsze kłopoty, bo tamtejsi obywatele to kanciarze oszukujący fiskusa na każdym kroku. Może to i prawda. Tylko czy Południe naprawdę tak szczególnie odstaje pod tym względem od reszty kontynentu? Nie jestem tego taki pewien, czytając w niemieckiej prasie kolejne doniesienie o pochwyceniu jakiegoś prominenta na uciekaniu przed fiskusem do nieodległej Szwajcarii albo Liechtensteinu.

Reklama

>>> Czytaj również: Bezrobocie w UE: Im większe cięcia, tym mniej pracy

Nie każdy wygrywa

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Oczywiście nie twierdzę, że Grecy są mistrzami pracowitości, Hiszpanie nie mieli wcale długu publicznego, a Włosi powinni być wzorem współpracy ze służbami podatkowymi. I pewnie każdy z tych elementów składa się na ogólny (nie najlepszy) stan tamtejszych gospodarek. Chodzi mi tylko o to, że ci wszyscy obserwatorzy, którzy całą winę za obecny kryzys składają na przewiny gospodarcze krajów PIGS, popełniają niebezpieczny błąd. Zapominają o tym, że europejska integracja gospodarcza nie jest, i nigdy nie była, sytuacją, w której każdy z uczestników gry zwycięża (win-win). Tylko że w czasie przedkryzysowej hossy niewielu potrafiło to dostrzec.

Wyobraźmy sobie grupę biesiadników spędzających miłe popołudnie pod parasolem ogrodowym. Dopóki pogoda jest przyzwoita, nie ma większego znaczenia, kto gdzie siedzi. Wszyscy bawią się świetnie. Gdy jednak nadchodzi ulewa, zajmujący miejsca na skraju stołu czują, że na plecy leją im się strugi wody. Podnoszą więc krzyk. A na to ci siedzący bardziej centralnie rozkładają ręce. „Trzeba było nie siadać z boku. Albo przyjść wcześniej i zająć sobie lepsze miejsca” – odpowiadają.

Najważniejszym przejawem zero-jedynkowości (a więc sytuacji, w której mamy stronę wygraną i stronę przegraną), której Europa nie dostrzegała przed kryzysem, są bez wątpienia duże nierównowagi w bilansach handlowych. W warunkach daleko posuniętej integracji gospodarczej trochę bezwiednie przeistoczyły się one w nowoczesną politykę zubożania sąsiada. Jak to działa? Weźmy ostatnie w pełni dostępne dane OECD (za 2009 r.). Niemcy zanotowali w tym (już kryzysowym) roku 164 mld euro nadwyżki handlowej, Holandia 53 mld, a Austria 18 mld. To nic szczególnie nowego. Tamtejsze gospodarki zawsze były mocne w eksporcie drogich i technologicznie zaawansowanych produktów cieszących się wzięciem na całym świecie. Odkąd istnieje Unia Europejska (a zwłaszcza strefa euro), sytuacja wygląda jednak nieco inaczej.

>>> Czytaj również: Kryzys gospodarczy zmusza polityków do skrętu w lewo

Pojawił się pewien dodatkowy i jak się okazuje, kluczowy atut. – Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdybyśmy nie mieli wspólnego europejskiego pieniądza, a zamiast tego zwyczajny system płynnych walut, których cenę regulują żelazne prawa podaży i popytu. Waluta kraju uzyskującego tak olbrzymie nadwyżki handlowe jak Niemcy natychmiast poszłaby w górę. W efekcie towary z innych krajów UE stałyby się dla niemieckich konsumentów bardziej atrakcyjne. Opłacałoby się kupić włoski ekspres do kawy czy hiszpańską elektronikę. A niemieckim eksporterom byłoby trudniej przebijać się na obcych rynkach. Wszyscy chętnie oburzamy się na Chińczyków sztucznie zaniżających kurs swojej waluty, by ich eksport zyskał przewagę konkurencyjną. My robimy tak samo, posługując się euro – uważa Jens Berger, niemiecki ekonomista i autor książki „Stresstest Deutschland” (Strestest dla Niemiec). Istnienie Unii Europejskiej ma jeszcze jeden skutek.

Dużo większa niż niegdyś część eksportu krajów Unii pozostaje na europejskim rynku. To logiczne. Integracja europejska zniosła przecież cła i większość barier pozataryfowych. Również wspólna waluta sprawia, że hiszpańskiemu importerowi łatwiej sprowadzić maszyny z Holandii albo Niemiec, niż szukać ich gdzieś na innych kontynentach, martwiąc się przy tym wahaniami kursów. Ale to równanie ma drugą stronę. W tym wypadku (pozostajemy przy danych OECD za 2009 r.) były to deficyty handlowe takich krajów jak Grecja (minus 36 mld euro), Hiszpania (minus 31 mld) albo Portugalia (minus 17 mld). I to one są największym przegranym mechanizmu nowej polityki zubożania sąsiada. Argument o nierównowagach płatniczych, które są przyczyną obecnego europejskiego kryzysu, nie jest nowy. W poważnej debacie pojawił się już mniej więcej w 2010 r. Jako pierwsza podnosiła go publicznie Christine Lagarde. Najpierw jako minister finansów Francji, potem szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Kraje nadwyżkowe długo wzruszały tylko ramionami. I odpowiadały zazwyczaj na dwa sposoby.

Albo argumentując, że Francja zgłasza takie postulaty, bo sama ma potężny (ok. 50 mld euro) deficyt handlowy. Druga linia dawania odporu przez stolice takie jak Berlin była trochę bardziej wyrafinowana. – Nie można karać niemieckich producentów za to, że ich towary są takie świetne, że zabija się o nie cały świat. Po prostu róbcie sami takie produkty – odpowiadał niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble. Tłumaczenie Berlina brzmi sensownie. Ale tylko na pierwszy rzut oka. – Bo znów powraca pytanie, jak w warunkach istnienia wspólnej waluty i zliberalizowanych rynków miałoby się to dokonać – uważa Paul De Grauwe z London School of Economics.

Belgijski ekonomista jest jednym z pierwszych, którzy zwrócili uwagę na fenomen złotej klatki, w jakiej znalazły się Grecja, Hiszpania czy Włochy. Pisał właśnie o paradoksalnym działaniu euro. Projektu, który z jednej strony pomógł biednemu Południu w szybkim tempie nadgonić wiele cywilizacyjnych zaległości (na przykład poprzez realizację projektów infrastrukturalnych). Z drugiej jednak strony doprowadził do zabójczego obniżenia konkurencyjności ich gospodarek. A rządy w Atenach, Madrycie czy Rzymie niewiele mogły z tym fantem zrobić. Wprowadzenie euro odebrało im możliwości manipulowania kursem swojej waluty (tak, by poprzez jego obniżenie stymulować eksport).

Z kolei napływ taniego kapitału spekulacyjnego z bogatej Północy (Niemcy i Holendrzy musieli przecież gdzieś zainwestować zarobione na eksporcie pieniądze) stworzył olbrzymią pokusę konsumpcyjną. A także presję na zwiększanie zarobków. Ganienie Południa za to, że się tej pokusie nie oparło, jest, delikatnie mówiąc, nieuczciwe. To było tak, jakby ktoś postawił przed chronicznie niedojadającym talerze pełne jedzenia. Ściągnął z jego karty kredytowej zapłatę i spokojnie obserwował, jak biedak rzuca się na górę smakołyków, co na pewno doprowadzi do niestrawności. A gdy okazało się, że nie ma z czego oddać, chwyta go za szyję, krzycząc: „Zaciskaj pasa!”.

>>> Czytaj również: Kryzys gospodarczy kosztował Włochy 230 mld euro

Niepisany układ

Ten zestaw argumentów to jednak tylko jeden ze sposobów opowiedzenia o tym, co stało się w Europie w ostatnich kilku latach. Ale kto wie, czy nie więcej przyniesie nam spojrzenie na sytuację pod zupełnie innym kątem. Ciągłe powtarzanie, że Niemcy się na Unii dorobili, a Grecy przegrali, to tylko część prawdy. – Czy Niemcy się na Unii dorobili? To zależy, którzy Niemcy! – gorączkuje się Jens Berger. I dodaje, że owszem, zyski trzydziestu największych niemieckich spółek giełdowych, działających przecież głównie w branży eksportowej, skoczyły między 2001 a 2007 r. ze 170 do 600 mld euro. Większość Niemców zastanawia się jednak, co się właściwie stało z tymi pieniędzmi.

Bo w tym samym czasie, gdy eksport i zyski wypracowujących go firm biły rekordy, pensje stały w miejscu. A uwzględniając inflację, wręcz się kurczyły. „Rozwiązanie tej zagadki brzmi: zyski trafiły do kieszeni bardzo wąskiej grupy najlepiej sytuowanych, a 99 proc. niemieckiego społeczeństwa mogło o ożywieniu gospodarczym co najwyżej poczytać w gazetach. Istnieją wręcz wyliczenia, z których wynika, że po uwzględnieniu inflacji obroty niemieckiego handlu detalicznego znajdują się na tym samym poziomie co na początku lat 90. Oznacza to, że gospodarka kręci się tylko pozornie. Znakomita większość Niemców ma zaś w kieszeni tyle samo albo mniej pieniędzy niż 15–20 lat temu.

Jedyne, co rośnie, to dochody najzamożniejszych. Czy to jest ustrój, w którym chcemy żyć? Pozwolę sobie powiedzieć, że niekoniecznie – uważa niemiecki ekonomista. Jeśli się lepiej wsłuchać, to podobne spory znajdziemy w większości krajów zachodniej Europy. Im głębsza jest w nich recesja, tym bardziej są one dosadne. Wszędzie podobny zestaw argumentów: ostatnie lata przyniosły kurczenie się szeregów stabilnej klasy średniej, coraz więcej tzw. pracującej biedoty (czyli ludzi, którzy mimo że zarabiają, to nie są w stanie utrzymać się z tego na poziomie wyższym niż wegetowanie z dnia na dzień). Sytuacja byłaby jeszcze do przyjęcia, gdyby po drodze wydarzyło się coś szczególnie dramatycznego. Na przykład wojna albo wielki kataklizm. Ale nic takiego nie miało miejsca. Dzisiejsi Europejczycy mają przekonanie, że nie są gorsi, mniej pracowici czy gorzej wykształceni albo mniej mobilni od poprzedniego, cieszącego się dobrobytem pokolenia.

Tylko nagle rzeczywistość wokół nich skręciła w zadziwiającym kierunku. Oczywiście z naszej perspektywy kraju wychodzącego z powszechnego ubóstwa te narzekania mogą irytować. Większość mieszkańców Europy Zachodniej wciąż żyje jednak na poziomie wyższym od nas. Ale nie zmienia to faktu, że problem istnieje. I nawet osoby nastawione entuzjastycznie do europejskiego projektu nie mogą nie dostrzec, że te kłopoty mają związek z eurointegracją. Nie wiemy, jak Europa wyglądałaby bez Unii i bez euro. Jedyne, co możemy (i powinniśmy) zrobić, to porównać obietnice składane przy stawianiu kolejnych kroków w kierunku wspólnoty (Maastricht, Amsterdam, Nicea, Lizbona) z obecną pokryzysową rzeczywistością. Na każdym etapie politycy, eksperci i media powtarzali, że więcej Europy oznacza lepszą sytuację dla wszystkich.

I dla biednych, i dla średniozamożnych, i dla bogatych. Tymczasem się okazało, że są tacy, którzy się na pogłębianiu Europy dorobili, ale wielu straciło. Media głównego nurtu (również w Polsce) długo nie potrafiły tego zaakceptować. Nie rozumiano na przykład, skąd się brał eurosceptycyzm francuskiej lewicy, która doprowadziła do utrącenia w 2005 r. projektu eurokonstytucji. Mówiono, że to powrót do anachronicznych nacjonalizmów albo po prostu populizm (cokolwiek by miało to słowo oznaczać). Tymczasem odpowiedź była dużo prostsza. Zyski z europejskiej integracji i globalizacji zgarnęły bogate koncerny, które mogły dzięki niej przenieść swoje zakłady w tańsze rejony świata lub kontynentu.

Ale już nie robotnik z tejże likwidowanej fabryki. Według pierwotnego założenia, które przyświecało np. traktatowi z Maastricht, ta sprzeczność interesów miała zostać osłonięta niepisanym układem: wielki biznes dostanie dzięki pogłębianiu eurointegracji nowe rynki, ale podzieli się zyskami z resztą społeczeństwa. W ramach krajowych mechanizmów redystrybucji (czyli państwa dobrobytu), ale też na poziomie unijnym (np. poprzez fundusze spójności). Ten kruchy kompromis legł jednak w gruzach po wybuchu obecnego kryzysu. Dlaczego? Bo w ramach filozofii oszczędności pod nóż jako pierwsze idą wydatki związane z funkcjonowaniem państwa socjalnego. Jest też presja na ograniczanie wydatków na budżet Wspólnoty (vide perspektywa budżetowa na kolejne 7 lat). To wszystko nie wróży dobrze całemu europejskiemu projektowi.

>>> Czytaj również: Portugalia, Grecja, Cypr: kolejna fala kryzysu w Europie nadejdzie jesienią

Cywilizacyjna pępowina

Odkrywanie ciemnych stron i wzajemnych sprzeczności takich tworów gospodarczych jak Unia Europejska nie jest nowym zjawiskiem. To przecież nic innego jak nieco już dziś zapomniany anty(lub alter-) globalizm rodzący się w latach 90. – Tylko że tamtej lekcji prawie nikt nie traktował w Europie poważnie. Nic dziwnego. Dotyczyła przecież nie samego Zachodu, lecz innych części świata – twierdzi Ha Joon Chang, ekonomista z Uniwersytetu w Cambridge. Akurat ten pracujący na Wyspach Brytyjskich Koreańczyk ostrzegał przed ciemnymi stronami globalizacji już od dawna. Zasłynął wydaną w 2003 r. książką „Kicking Away the Ladder” („Odrzucanie drabiny”), w której pisał wprost: otwieranie rynków zawsze najbardziej opłaca się bogatszym.

Ale pamiętajmy, że Zachód najpierw sam się dorobił, zazdrośnie strzegąc interesów swojego przemysłu. A gdy gospodarki wschodzące chciały zrobić to samo, próbował pokrzyżować im plany, narzucając bezpardonowo ideologię wolnego handlu poprzez takie organizacje jak WTO (Światowa Organizacja Handlu), Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Kilka lat później Ha Joon Chang jeszcze bardziej wzmocnił swoje tezy w książce „Bad Samaritans: The Myth of Free Trade and the Secret History of Capitalism” (Źli samarytanie: Mit o wolnym handlu i sekretna historia kapitalizmu). Pisał tam, że właściwie nie ma na świecie kraju, który potrafiłby tworzyć swoje bogactwo, stosując w pełni politykę otwarcia na wolny handel. Jego zdaniem gdyby na przykład Japonia musiała odbudować swoją gospodarkę z wojennej katastrofy nie w latach 50., lecz powiedzmy w 80. (czyli w czasach dominacji myślenia liberalnego), to cały tamtejszy sektor samochodowy w ogóle nie miałby szans na wyjście z powijaków. Rozumowanie Ha Joon Changa jest bliskie nowej teorii handlu międzynarodowego.

Szkole, która rozwijała się na amerykańskich uniwersytetach już w latach 70. Jej przedstawiciele (tacy jak choćby późniejszy noblista Paul Krugman) zwracali uwagę na to, jak pełna pułapek może być wiara w moc wolnego handlu. Cudowną receptę, według której na jego intensyfikacji dobrze wychodzą obie strony. Zarówno specjalizująca się w produkcji wina biedna Portugalia, jak i produkująca sukno Anglia – by posłużyć się słynnym przykładem ze sztandarowej pracy XVIII/XIX–wiecznego klasyka ekonomii Davida Ricardo.

I że służące przez kilka dekad za główne uzasadnienie filozofii liberalizacji rynków międzynarodowych twierdzenie Heckshera-Ohlina może i działa, ale co najwyżej w sali wykładowej. A nie w realnym świecie. Wyliczanie słabości takich projektów jak Unia Europejska czy globalizacja jest stąpaniem po dość cienkim lodzie. Łatwo bowiem można zostać uznanym za eurosceptyka. Kogoś twierdzącego, że kraj tak jak Polska zaliczający się raczej do tych biedniejszych powinien trzymać się od takich eksperymentów z daleka.

Uważny czytelnik nie będzie miał jednak problemów z dostrzeżeniem, że nie o to w tej opowieści chodzi. Bo po pierwsze z samego przyznania, że integracja europejska to nie tylko same plusy, nie wynika jeszcze, że tych plusów Unia w ogóle nie ma. Przeciwnie. Zjednoczona Europa to projekt zdecydowanie pozytywny, którego znaczenie sięga daleko poza gospodarkę. Wzmacnia pokój (w tym sensie niedawna Nagroda Nobla dla brukselskiej organizacji jest jak najbardziej zasłużona) i promuje stabilność polityczną na kontynencie. Przyniosła rewolucyjne ułatwienia dla swoich obywateli (podróże, możliwość podejmowania pracy). Jest wreszcie życiodajną pępowiną spinającą nas cywilizacyjnie z Zachodem. Rzecz tylko w tym, by nie zapominając o niewątpliwych zaletach, zdawać sobie sprawę z jej słabości i niedoskonałości. I umieć wśród nich nawigować. I jak to w świecie zero-jedynkowym. Czasem zaliczyć jakąś stratę, by potem znów odkuć się gdzie indziej. Niemal dekadę po wejściu do Unii powinniśmy umieć już rozmawiać również na takie tematy.

>>> Więcej o globalnym kryzysie gospodarczym czytaj w raporcie Forsal.pl