Ale o wyliczenia, na które powoływali się decydenci od Waszyngtonu po Berlin i Brukselę, uzasadniając podanie zachodnim gospodarkom lekarstwa na kryzys w postaci cięć budżetowych. Ale to był dopiero początek całej tej historii. „Aha! Mamy was!” – zakrzyknęli na wieść o odkryciu dokonanym przez 28-letniego studenta z Amherst, Thomasa Herndona ci wszyscy zacni ekonomiści (jak choćby Paul Krugman), którzy i tak już wcześniej uważali, że zbijanie długu w czasach kryzysu przypomina dolewanie oliwy do ognia.„Może i przesunęła się w naszych obliczeniach jedna kratka w exelowskiej tabelce.
Ale to w niczym nie zmienia faktu, ze wysoki dług publiczny hamuje wzrost gospodarczy” – odparowali Reinhart i Rogoff. Po czym obie strony okopały się na swoich pozycjach.

Pamiętam, że nawet na łamach DGP pewien ekonomista, raczej keynesowski, utrzymywał, że odkrycia amerykańskiego studenta zmieniają wszystko. A na to inny (o sympatiach liberalnych) odpowiedział, że przecież nie wnoszą one nic. Na szczęście znaleźli się i tacy ekonomiści, którzy postanowili jeszcze raz odwalić całą tę robotę, na której opierali się Reinhart i Rogoff. Aby sprawdzić, czy wysoki dług publiczny faktycznie hamuje wzrost PKB, czy też nie. Taką próbę podjął Arindrajit Dube z Uniwersytetu Massachusetts. I zaproponował zupełnie nowe rozumowanie. Czyli że to nie dług powoduje spadek tempa PKB (jak dowodzili Reinhart i Rogoff ), lecz odwrotnie – spadek tempa powoduje wzrost długu. To naturalne. Kiedy mamy recesję, rośnie na przykład liczba bezrobotnych. Zwiększają się więc wydatki państwa. A zatem i dług. Jeszcze dalej poszedł Miles Kimball z Uniwersytetu Michigan (do spółki ze swoim studentem Yichuanem Wangiem).
Dodać należy, ze ideowo Kimballowi bliżej było raczej do duetu RR niż keynesistów. „Przystępowałem do pracy, wierząc intuicyjnie, że dług prowadzi do spadku tempa wzrostu. Ale dobra ekonomia nie opiera się na wierze. Tylko na dowodach. A my tych dowodów na związek między wysokim długiem a spowolnieniem PKB po prostu nie znaleźliśmy” – pisał na swoim blogu. Owszem, Kimball i Wang znaleźli całą masę krajów, które spowalniały w miarę wzrostu zadłużenia. Ale równocześnie mniej więcej tyle samo przykładów odwrotnych.

Takich państw, które tonęły w długach i z ich gospodarką wszystko było OK. Jaki z tych badań wniosek? Ano taki, ze dług to... dług. I nic więcej. Jest trochę jak alkohol. Znajdą się abstynenci twierdzący, że nie wolno go brać do ust. I jednocześnie pijacy, którzy widzą w nim lek na całe zło. Większość z nas odrzuca jednak obie te skrajności. Wiadomo: jeden może sobie pozwolić na więcej, inny na mniej. Jeden robi się po piwie wesoły i zrelaksowany, inny z kolei tłucze żonę i dzieci. I tak samo powinno się chyba traktować w debacie ekonomicznej kwestie długu publicznego.

Można wskazać równie wiele krajów, którym pomógł on wyjść z tarapatów albo przeskoczyć na wyższy poziom rozwoju. Oraz takie, które poprowadził na samo dno. Wszystko zależy przecież od tego, od kogo się pożycza, w jakiej walucie (swojej czy obcej), jakie atuty ma gospodarka itd. To lekcja dla całego Zachodu. A dla Polski? Też chyba przydałoby się więcej luzu. Rozumiem intencje Leszka Balcerowicza, gdy doprowadził do wpisania hamulca zadłużeniowego do konstytucji z 1997 r. Mieliśmy wtedy świeżo w pamięci przedawkowanie z lat 80. i detoks transformacji. Czy taki esperal jest nam nadal potrzebny? Nie sądzę. I przy najbliższej nadarzającej się okazji warto by pewnie porozmawiać o jego modyfikacji. Może na wzór hamulca deficytowego (a nie zadłużeniowego), który w 2009 r. do konstytucji wpisali sobie Niemcy. Który nie tnie na ślepo, ale czyni wyjątki związane ze stanem gospodarki. Możliwości jest całe mnóstwo.

Reklama