Zależy jej na stabilności. Napędza konsumpcję. Jest ośrodkiem liberalizmu i tolerancji. Chodzi z podniesionym czołem, nie narzeka. Ale nawet klasa średnia może zapałać gniewem - mówi prof. Henryk Domański.
Nie mamy ostatnio za wiele powodów do zadowolenia. Ale nie widzę grupy społecznej, która byłaby równie wściekła, jak klasa średnia. Miało być coraz lepiej, a tu nagle przestało. Kryzys, bezrobocie. I nie widać światła w tunelu.
Tak, to prawda. Trzeba jednak pamiętać, że ta nowa klasa średnia dopiero się kształtuje. To osoby, które dobrze zarabiają i mają w związku z tym duże aspiracje do konsumpcji. Mieszkają w chronionych apartamentowcach, własnych domach albo pobrali kredyty hipoteczne, żeby móc zamieszkać wśród równych sobie i lepszych. Bo bardzo zależy im na tym, aby otoczenie wiedziało, że ich stać na to. Te zewnętrzne atrybuty powodzenia są elementami dobrego samopoczucia i własnej wartości – wszyscy mają wiedzieć, że oni nie są byle kim, ale ludźmi sukcesu. Mogą powiedzieć, że wywiązali się ze zobowiązań wobec społeczeństwa i siebie samych. W przeciwnym razie oznaczałoby to, że ponieśli porażkę. Przechodząc od świadomości do obiektywnych wyznaczników klasy średniej, warto podkreślić, że warunkiem jej formowania się jest zaistnienie rynku pracy z zapotrzebowaniem na specjalistyczne kwalifikacje i role zawodowe pełnione przez przedstawicieli „middle class”, a zarazem mechanizmów odpowiedniego wynagradzania tych ról. Nie ma klasy średniej bez rynku. Dlatego nie było klasy średniej w PRL, choć była przecież kategoria wykonująca podobne zawody (lekarze, prawnicy, profesorowie, inżynierowie, dziennikarze, artyści). Tyle że o karierach życiowych inteligencji decydowało państwo, a nie rynek. Nie było w miarę obiektywnego mechanizmu weryfikacji przydatności ich umiejętności jak teraz.
Jeśli już tak historycznie idziemy: prywatna inicjatywa za Polski Ludowej istniała.
Tzw. stara klasa średnia to drobni przedsiębiorcy. Rekrutują się oni z innego środowiska niż wspomniana przed chwilą nowa klasa średnia, pod względem poziomu wykształcenia, aspiracji, stylu życia. Analizowałem to na danych z badań ogólnopolskich na początku lat 90. i ponownie na danych z 2012 r. Chodziło o ustalenie, skąd, z jakich środowisk i zawodów przyszli ludzie, którzy są w kategorii właścicieli poza rolnictwem. Okazało się, że na początku lat 90. w przeważającej mierze to byli robotnicy i rolnicy, zaliczani na ogół do klas niższych. Nie za dobrze rokowało to polskiemu kapitalizmowi. Z kolei teraz bazą ich rekrutacji są pracownicy umysłowi, także inteligenci. Dokonała się zmiana składu społecznego tej kategorii, przesuwając się w górę.
Reklama
A nie jest to także skutek zapaści gospodarczej? Mam dane dotyczące II Rzeczypospolitej w czasach wielkiego kryzysu. W 1936 r. sprawdzono, kto zakładał własną firmę rzemieślniczą czy handlową. Okazało się, że 57 proc. to byli nowi ludzie, zwykle wywodzący się ze zubożałej inteligencji, zredukowanych urzędników itp.
Jeżeli powodować miałyby to kryzys i bezrobocie, to dlaczego nie było tam większości robotników? Przecież oni tracili pracę częściej niż inteligencja, podobnie jak teraz. Po to się zakłada firmy, żeby uciec przed bezrobociem, więc to oni powinni zasilić szeregi przedsiębiorców. Kłóci się to z moją wiedzą o stratyfikacji społecznej.
Nie znam metodologii. Ale mam proste wytłumaczenie. Nie było wtedy dopłat dla nowych firm z Unii Europejskiej. Dziś gros nowo zakładanych zwija się, kiedy skończy się okres karencyjny. A z innych, współczesnych badań wynika, że szansa na sukces przedsiębiorstwa rośnie wraz z wykształceniem właściciela. Ale – tak dziś, jak i kiedyś – ludzie zakładają firmy, bo chcą albo muszą. Tyle że dziś opresja ze strony państwa jest coraz większa. Do tego dochodzi poczucie bezradności, braku wpływu na przyszłość, na regulacje prawne, na decyzje polityczne. Stąd gniew.
Może to być efekt frustracji płynącej z braku perspektyw. Ale nie jest to zjawisko typowo polskie, dotyczy też starej klasy średniej w Hiszpanii, Grecji, we Włoszech. Albo na Węgrzech, bo w tym przypadku dochodzi do tego efekt pesymizmu i niezadowolenia Węgrów – oni zawsze bardziej narzekają niż my. Potwierdzają to m.in. ostatnie analizy porównawcze robione przez CBOS. Jeśli chodzi zaś o gniew naszej klasy średniej, to jego wzmocnieniem jest troska o perspektywy dla dzieci. Jednym z typowych atrybutów klasy średniej jest podporządkowanie strategii życiowej przyszłości synów i córek – inwestowania w ich wykształcenie, przeprowadzania się do lepszej dzielnicy, żeby mogły chodzić do lepszej szkoły, a czasem w ogóle do „lepszej” miejscowości, żeby dorastały w większym ośrodku. Ponieważ przyszłość młodego pokolenia rysuje się niejasno, rodzi to frustrację, chociaż ja bym nazwał ten stan raczej anomią, czyli poczuciem niepewności wynikającym z braku jednoznacznych kryteriów sukcesu. Słowo „gniew” bardziej pasuje mi do robotników, bo wskazuje bardziej na bezsilność. Wtedy to wychodzi się na ulicę, żeby protestować. Klasie średniej to nie wypada. Ona swoje niezadowolenie może wyrazić co najwyżej w wyborach do Sejmu.
Profesor Marcin Król w jednym ze swoich felietonów pisze, że sytuacja w Polsce przypomina tę z Francji, tuż przed Wielką Rewolucją. Tam też klasa średnia czuła się zablokowana, nie widziała perspektyw. I gilotyna zaczęła pracować.
To nie klasa średnia zburzyła Bastylię, tylko plebs. Klasa średnia, a zwłaszcza nowa klasa średnia, stanowi raczej kadrę programową ruchów protestacyjnych, a klasy niższe są egzekutorami ich pomysłów. Tak było we Francji w 1789 r., w Rosji w 1917 r. i podobnie w Polsce w latach 80. Klasy średnie tworzą m.in. ideologię, negocjują z władzą i wskazują środki realizacji celów ruchów kontestacyjnych, wykorzystują do swych celów tych, którzy są niżej na drabinie społecznej, a potem się z nimi rozchodzą. Historia się w tym punkcie powtarza.
Zgadzam się, choć nie do końca. Proszę spojrzeć, co się ostatnio działo w Turcji – tam zbuntowali się przedstawiciele klasy średniej. Podobnie działo się w Izraelu w 2011 r. – na ulice wylegli nie robotnicy, ale inteligenci, przedstawiciele wolnych zawodów, wściekli, gdyż nie stać ich było na życie w Tel Awiwie, gdzie ceny nieruchomości zawyżają starzy Żydzi zjeżdżający na emeryturę do ojczyzny. Tam nawet symboliczna gilotyna stanęła w centrum miasta.
Z tym że wystąpienia nie spowodowały przełomu. Klasa średnia wnosi element konceptualizacji, wskazuje, co jest źle i co trzeba zmienić. Oznaki tego zaczynają występować i u nas. Platforma Obywatelska utraciła sporo z dotychczasowego poparcia politycznego nowej inteligencji. Widać to m.in. w zwrocie mediów, takich jak „Gazeta Wyborcza”, która do niedawna bezkrytycznie popierała koalicję PO-PSL. Okazało się, że premier Tusk ma wady, a Platforma zawiodła, mimo że wcześniej, cokolwiek się działo, było świetnie. Bo proszę powiedzieć, czym jest ta ostatnia afera z winami, cygarami i zegarkami z udziałem prominentnych polityków PO w porównaniu do afery hazardowej z 2009 r.? Drobiazgiem. A jednak tamta nie pogorszyła notowań tego ugrupowania nawet o dwa punkty procentowe.
Inna sprawa, że nasza klasa średnia nie ma swojej reprezentacji politycznej. Raz, że taka partia nie istnieje. Dwa, że nasi średniacy nie są jednorodni, politycznie są bardziej podzieleni niż reszta społeczeństwa.
Trudno, żeby interesy prawników prowadzących lukratywne firmy były tożsame z celami referentów czy 636 tys. nauczycieli. Wyższa klasa średnia nie wyjdzie na ulicę, bo osoby w rodzaju pana Broniarza czy pana Dudy, działacze wiecowi, nie mieszczą się w ich estetyce. Klasy średnie stosunkowo częściej głosują na konserwatystów (w Anglii), na republikanów (w USA) i na partie chrześcijańsko-chadeckie (w Niemczech). Nie ma jednak czegoś takiego, jak partia klasy średniej i raczej nie będzie, bo jest to bardzo szeroka zbiorowość o bardzo różnych interesach. Próby tworzenia takich ugrupowań politycznych zakończyły się u nas niepowodzeniem. Andrzej Szczypiorski chciał założenia partii klasy średniej głównie po to, aby zapobiec degradacji inteligencji. Unia Wolności poległa w wyborach z 2001 r., kiedy postanowiła zostać reprezentantką klasy średniej, chociaż oczywiście nie z tego powodu.
Takie próby robiła PO. I Palikot, kiedyś biznesmen rozumiejący biznesmenów, zanim mu się światopogląd nie zmienił o 180 stopni, bo doszedł do wniosku, że bardziej się opłaci być lewicowcem.
Ruch Palikota próbuje się dopasować do haseł „nowej lewicy”. „Stara lewica”, u nas SLD, występuje w obronie warunków socjalnych, walczy z rozwarstwieniem społecznym, zabiega o emerytury dla pracowników najemnych itd. Jednak „nowa lewica” to kwestie światopoglądowe: prawo do aborcji, walka o równouprawnienie lesbijek i gejów. Hasła te adresowane są do nowej klasy średniej, ale gniew klasy średniej najbardziej koncentruje się na Platformie Obywatelskiej, bo to ona ma władzę, i na jej niezrealizowanych obietnicach – podatkowych, deregulacyjnych. Ludzie chcieliby mieć poczucie, że jeśli zarabiają pieniądze, to państwo nie będzie ich ścigało, rzucało kłód pod nogi, nie będzie przeszkadzać. W kwestii wolności gospodarczej faktycznie PO zawiodła. I nie byłoby z tym większego problemu, bo to nie jest jedyne ugrupowanie, które nie wypełnia obietnic. Ale do tego doszedł efekt recesji gospodarczej. I dodałbym trzeci element: w systemie demokratycznym, zwłaszcza młodym, jest oczekiwanie, że po sześciu latach sprawowania władzy przyszedł czas na zmianę. Niezależnie od tego, jak rządzi dotychczasowa ekipa.
Mnie szalenie istotne wydaje się to, co powiedział pan przed chwilą: klasa średnia dostaje w kość, ale boi się, że jeszcze bardziej poszkodowane będą jej dzieci. Mamy inflację wyższego wykształcenia, w grupie absolwentów wyższych uczelni bezrobocie jest wyższe niż wśród osób po 50. Ale w II RP także mówiono o nadprodukcji inteligencji.
Z tym że nie jest to żadna przypadłość Polski, tylko zjawisko, które powtarza się cyklicznie w wielu krajach. Np. w Stanach Zjednoczonych wystąpiło ono po wojnie w Wietnamie, po tym jak opuszczające armię młode roczniki szły bez egzaminów na wyższe uczelnie, bo taki miały przywilej. Więc nie czyniłbym zarzutu, że nasz system jest niewydolny. To się musiało zdarzyć, jeśli w krótkim czasie powstało ok. 450 wyższych uczelni, a na początku lat 90. było ich 70. Rzucę jeszcze jeden wskaźnik efektu inflacji edukacji. Porównywałem dane z 1988 r. do tych z 2011 r., żeby sprawdzić, jak duży odsetek absolwentów studiów wchodzi do zawodów inteligenckich. Tuż przed zmianą ustroju było to 75 proc. A teraz 37 proc. Czyli ponad 60 proc. kończących studia nie może obsadzić tych stosunkowo wysokich pozycji, których oczekuje i które powinny być w ich zasięgu.
Państwo przyłożyło do tego rękę, że przywołam przykład z kierunkami zamawianymi: absolwentom chemii czy ochrony środowiska trudniej znaleźć pracę niż tym, którzy kończyli kierunki masowe, zwane fabrykami bezrobotnych, jak np. socjologia czy marketing i zarządzanie. A naganiano tam dzieciaki, wciskano im pieniądze, żeby tylko chciały tam się uczyć.
Tak, ale ludzie sami podejmowali decyzję. Nikt ich do niczego nie zmuszał. Co z nie zmienia faktu, że z kierunkami zamawianymi prognozy nie były trafione. W tym przypadku wina jest po stronie Ministerstwa Nauki, ale trudno jest przewidywać procesy społeczne. Ludzi to jednak nie obchodzi, przecież życie jest jedno.
I jak sobie uświadomią, że ta nasza III RP trwa już dłużej niż II RP, mówią: „Halo, coś tu jest nie tak”. Porównując osiągnięcia tamtej, choćby budowa COP-u czy Gdyni, do naszych rozbebeszonych autostrad, na których zbankrutowało wiele firm, trudno być entuzjastą. Ale dość o polityce, choć to ona rzutuje na kondycję i świadomość grupy, o której rozmawiamy. Proszę powiedzieć, czy dziś można w ogóle mówić o czymś takim, jak etos klasy średniej?
Etos klasy średniej ma podbudowę w religii protestanckiej, która wymagała od ludzi, żeby poszukiwali oznak sukcesu w pracy zawodowej w postaci zamożności i awansu na coraz to wyższe pozycje. Świeckim aspektem tego etosu była zaś ideologia równości szans. Do USA jechało się po to, by uwolnić się od barier stanowo-klasowych – nieważne, kim był ojciec i dziadek, każdy (jak zakładano) mógł odnieść sukces i zbić fortunę. Oczywiście problem jest taki, że liczba lukratywnych pozycji jest ograniczona, a elita, niejako z definicji, musi być wąziutka. Więc co mają począć ci, którzy nie dotarli na szczyt hierarchii społecznej? Właśnie dla tej większości wykreowano mit klasy średniej: wprawdzie nie każdy może wejść do „upper class”, ale każdy może znaleźć miejsce w klasie średniej. Należeć do klasy ludzi sukcesu, którzy są lepsi od robotników i innych klas niższych. W USA np. do klasy średniej od początku zaliczano farmerów, tych, którzy szli na zachód, osiedlali się, zabierali ziemię naturze i Indianom. Własną przedsiębiorczością, energią i wolą walki. Ktoś, kto jest w klasie średniej, może więc mówić o odniesieniu sukcesu i utrzymywać, że zrobił to, co powinien.
Była taka rozmowa ze Sławomirem Sierakowskim, który punktuje klasę średnią za to, że gdzieś po drodze zgubiła swój etos pracowitości, zaradności, rywalizowania wśród równych. Został zastąpiony przez brak zasad, bezwzględność, karierowiczostwo i pogardę.
Już w latach 30. XX w. okazało się, że klasa średnia rezygnuje z ascezy, porzuca dyscyplinę w wydatkach na rzecz korzystania z tego, co osiągnęła. Klasy średnie uznały, że już zrobiły swoje, a stały się na tyle zamożne, że chciały i mogły już korzystać z owoców swojej pracy. Zaczęła ulegać hedonizmowi, jak twierdził np. Daniel Bell w „The Cultural Contradictions of Capitalism” (1976 r.). Odchodziła od strategii odkładania dochodów na rzecz ich konsumowania.
Etos zaczął ewoluować w coś niebezpiecznego. W pogardę dla osób stojących niżej. Trzeba się od nich odgrodzić płotem i ochroniarzami, unikać jakiegokolwiek kontaktu. Stąd elitarne szkoły, a nawet przedszkola, które kosztują, jak jedno z warszawskich, ponad 2 tys. zł miesięcznie.
Pod tym względem nic się nie zmieniło. Klasom średnim zawsze zależało na demonstrowaniu oznak powodzenia i zamożności. Elementem tej strategii była chęć odróżnienia się od dołów społecznych. Stąd to przekonywanie siebie i innych, że jestem lepszy od tych nieudaczników i że nigdy nie będę taki przegrany jak oni. Z tego właśnie wynika demonstrowanie swej ekskluzywności, stąd te wszystkie snobizmy, pokazywanie się w prestiżowych miejscach, widoczne zwłaszcza wśród osób publicznie znanych, w tym tzw. celebrytów. Im mniejsze się ma przekonanie, że otoczenie zalicza nas do ludzi sukcesu, tym silniejsze tendencje do domagania się oznak bycia cenionym. Na tym polega nuworyszostwo. Z tego m.in. powodu klasy wyższe nie muszą przekonywać nikogo o swojej wyjątkowości.
Właśnie, prawdziwe elity nie muszą niczego udowadniać.
Ludzie, którzy są w klasie wyższej, nie afiszują się z tym, bo ich członkostwo w „upper class” jest legitymizowane w tym sensie, że wszyscy uznają ich „wyższość”. Jeśli się wypowiadają publicznie na temat swoich sukcesów, to półgębkiem, a prywatność pozostawiają za wysokim murem. Ich atrybutami są bogactwo, coraz lepsze pochodzenie, przynależność do elitarnych klubów, rzeczy, które są poza zasięgiem statystycznego Polaka.
A dzisiaj udowadniać coraz trudniej. Ba, jest coraz większy kłopot z utrzymaniem się na powierzchni. Czasem brakuje na zapłacenie rat za domek, za autko. Jest strach, że to złe przyjdzie i do mnie. Frustracja rośnie, a przecież klasa średnia jest podstawą demokracji.
Zależy jej na stabilności. Napędza popyt konsumpcyjny i w tym sensie jest kołem napędowym wzrostu gospodarczego. W odniesieniu do sfery polityki łagodzi napięcia pomiędzy górą i dołem, a w sferze postaw jest ośrodkiem liberalizmu i tolerancji. Chodzi z podniesionym czołem, a nie narzeka, co sprawia, że ludzie podnoszą się na duchu. Niebezpieczeństwo jest takie, że może się jednak zradykalizować.
Mam takie poczucie, że klasa średnia, odkąd zaczęła się w Polsce tworzyć, jeszcze w II RP, nigdy nie mogła liczyć na wsparcie władzy. Na początku fory mieli ci, którzy byli związani z obozem piłsudczykowskim, za PRL duszono prywaciarzy domiarami, teraz człowiek radzący sobie w życiu jest z góry podejrzany.
Klasa średnia przed wojną dopiero co się rodziła. W II RP to było społeczeństwo chłopskie, rolników posiadających gospodarstwa było wówczas ok. 60 proc. ogółu. Drobnomieszczaństwo stanowiło ok. 10 proc. społeczeństwa, przy czym była to kategoria bardzo zróżnicowana etnicznie, duża część była pochodzenia żydowskiego. Mówi pani, że władzy nigdy nie zależało na tym, żeby wspierać klasę średnią.
No tak. I zawsze, kiedy coś złego działo się z budżetem, to ona za to płaciła.
O klasę średnią dbają rządy w rozwiniętych społeczeństwach rynkowych. Prezydent USA, z jakiegokolwiek ugrupowania by był, każdego roku w swoim orędziu do Kongresu, wygłaszanym na początku lutego, bezpośrednio odnosi się właśnie do klasy średniej. To słowo pada w tych przemówieniach najczęściej. Mało tego – prezydenci utożsamiają klasę średnią z ogółem obywateli USA.
Czym innym są deklaracje, czym innym działania. My też od lat słyszymy o obniżaniu obciążeń, o tym, jak ważna jest przedsiębiorczość. Tylko jakoś to słabo idzie w parze z czynami.
Każdej ekipie rządzącej zależy na poparciu masowym. Obecnie u nas „masy” to przede wszystkim pracownicy fizyczni i niżsi pracownicy umysłowi, szeregowi pracownicy handlu i usług. Już na początku transformacji ryzykowne było deklarowanie, że będzie się popierało jakieś klasy średnie, kojarzone z Balcerowiczem, liberalizmem utożsamianym z zasadami wolnej konkurencji i kapitalizmem. Gniew wszystkich tych, którym się nie udało, oraz zrzuconych z piedestału robotników w spersonalizowany sposób przerzucił się na niego, a następnie na Unię Demokratyczną i ostatecznie na Unię Wolności.
„Bal-ce-ro-wicz mu-si o-dejść”.
Więc wszystkie kolejne ekipy, po rządzie Mazowieckiego, realizowały rozsądną strategię liczenia się z nastrojami większości, a nie kierowania się interesami enigmatycznej, tworzącej się dopiero klasy średniej. Unia Wolności wybrała kurs na oświecony liberalizm i skończyło się to dla niej śmiercią. Dlatego Platforma Obywatelska zmieniła ten model.
Jak to, przecież Donald Tusk i jego ekipa deklarowali, że będą budować klasę średnią, wprowadzą podatek liniowy, będą administrować krajem, zamiast robić politykę. A dostaliśmy podatek Belki. Dzisiaj średniakom nie jest lepiej, choć w takich czasach to właśnie na nich, ludzi pracowitych, z inicjatywą, należałoby stawiać.
Ale z drugiej strony, w czasach kryzysu ekonomicznego jego skutki najbardziej uderzają zawsze w klasy niższe, robotników, którzy nie mają takich atrybutów jak przyszłe klasy średnie, żeby się skutecznie obronić np. przed bezrobociem. A ponieważ ich jest najwięcej, nie można się od nich odcinać i promować taki niepopularny byt, jak klasa średnia. Żaden rząd nie zadeklaruje się po stronie zwolenników nierówności społecznych.
Ale przecież to klasa średnia daje pracę tym masom.
„Stara” klasa średnia, czyli właściciele, żeby uściślić. Jednak Donald Tusk musiałby wejść na trybunę i oświadczyć, jak Barack Obama, że rząd wesprze prywatny biznes, ponieważ to oni dają miejsca pracy.
Jeśli się weźmie pod uwagę, że 80 proc. młodych ludzi zdaje maturę, a ponad połowa kończy jakieś studia, i czują się reprezentantami klasy średniej, choć lądują na robotniczych stanowiskach, to już ta perspektywa się zmienia.
Są to raczej domniemania niż wnioski płynące z analiz. Przechodzenie na elastyczne formy pracy zmniejszyło pewność zatrudnienia, a recesja osłabiła możliwości szybkiego awansu, ale nie wiadomo, jak miałoby to osłabiać klasę średnią. Ze wszystkich badań wynika, że prawdopodobieństwo bezrobocia wśród robotników wykwalifikowanych jest znacznie większe niż wśród menedżerów, specjalistów i generalnie osób po studiach wyższych. Prawdą jest, że spadek pewności zatrudnienia dotyczy również klas średnich. Specjaliści w zawodach umysłowych są teraz częściej zatrudniani na krótkoterminowych kontraktach i nie uzyskują gwarancji ciągłości pracy, co w niedawnej przeszłości stanowiło ich atut i decydowało o sile rynkowej. Jednak z drugiej strony w dalszym ciągu zachowują oni korzystniejszą pozycję, m.in. dzięki obejmowaniu ich specjalistycznymi programami szkoleniowymi, które chronią ich przed bezrobociem i pozwalają utrzymać wznoszącą się linię kariery. Dowodziłoby to, że zatrudnienie na krótkookresowym kontrakcie nie powoduje „odburżuazyjnienia” klasy średniej, ironicznie parafrazując tezę o „zburżuazyjnieniu” klasy robotniczej z lat 50., ale jest raczej pomostem do stabilności zawodowej i dalszego awansu.
Ale to będzie też zależało od tego, jak są postrzegani średniacy – czy jako koło zamachowe gospodarki, czy kotwica.
Na tym polega funkcja klasy średniej w systemie rynkowym i raczej nic się pod tym względem nie zmieni. Stan obecnego niezadowolenia jest raczej przejściowy, w dłuższej perspektywie powinna dojść do głosu orientacja na udowadnianie sobie i otoczeniu, że są ludźmi sukcesu i zawdzięczają go sobie. Potencjalnym kandydatom do polskiej klasy średniej jest coraz lepiej, a wzrost ich liczebności będzie jeszcze bardziej ich skłaniał do demonstrowania oznak sukcesu – żeby być zauważonym. Skądinąd kompulsywne poszukiwanie symboli wyższości („panika prestiżu”) prowadzi do różnych patologii, alienacji, anomii, ale są to problemy bardziej rozwiniętego społeczeństwa niż polskie. Przyjdzie i czas na to.
Prof. Henryk Domański to dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, związany też z Collegium Civitas. Zajmuje się badaniem obiektywnych i świadomościowych aspektów podziału społeczeństwa na warstwy.