Śmieci na świecie jest tyle, że wyrosły na nich kolosalne fortuny. Wartość rynku szacowana jest na 410-30 mld dolarów. Gdyby dorzucić jeszcze 100 mld mielibyśmy sumę równą PKB Polski.
Analitycy zaś przewidują, że ten rynek będzie w przyszłości jeszcze bardziej intratny niż do tej pory. Bo odpadów będziemy produkować coraz więcej.
Opracowany przez Bank of America Merrill Lynch raport „No time to waste – global waste primer” szacuje wartość rynku odpadów komunalnych na świecie na 410–430 mld dol., a szeroko rozumianego sektora śmieciowego (czyli także odpady medyczne czy radioaktywne, spalarnie śmieci) na bilion dolarów.
Co więcej, analitycy są zdania, że do końca obecnej dekady branża śmieciowa podwoi obroty. Wydatnie przyczyni się do tego postępująca urbanizacja, bowiem mieszkańcy miast produkują średnio dwa razy więcej odpadów niż mieszkańcy wsi. Rośnie nie tylko liczba mieszkańców miast, lecz także ilość wytwarzanych odpadów na głowę. Dziesięć lat temu każdy z 2,9 mld miastowych produkował 0,64 kg śmieci dziennie. Dzisiaj 3 mld mieszkańców miast generują 1,2 kg. W 2025 r. 4,3 mld będą wytwarzały 1,42 kg.
Według różnych szacunków rocznie na świecie produkuje się od 4 do 6 mld ton śmieci, a nawet 11,5 mld ton. Bezkonkurencyjni w tej kategorii są Amerykanie – przeciętny mieszkaniec USA rocznie wytwarza 760 kg śmieci, podczas gdy mieszkańcy starych 15 państw UE – 577, a Chińczycy tylko 230. Łącznie te trzy rejony odpowiadają za 60 proc. światowej produkcji odpadów. Analitycy BoA-ML są zdania, że śmieci to przyszłościowy biznes, ale do takich wniosków dochodzili już pół wieku temu przedsiębiorcy chcący przejść „from trash to cash”
Reklama

Konsolidacja

W latach 60. amerykański rynek zbiórki odpadów był mocno rozdrobniony. Na terenie USA działało 12 tys. firm, z których połowa miała nie więcej niż 3 śmieciarki. Na przełomie lat 60. i 70. kilku biznesmenów jednocześnie wpadło na ten sam pomysł: skupować śmieciowy plankton, co pozwoli w łatwy sposób osiągnąć korzyści skali. Jednym z takich ludzi był Harry Wayne Huizenga, który rzucił college, aby pomóc koledze w założeniu firmy śmieciarskiej.
Rozpoczął się wyścig, komu uda się podkupić więcej firm. Waste Management pod kierownictwem Huizengi w konsolidowaniu rynku była bardziej sprawna niż konkurenci; w latach 70. rosła o 48 proc. rocznie. Wkrótce firma stała się tak duża, że następnymi przejęciami zaczął się interesować Departament Sprawiedliwości, blokując kilka zakupów. Huizenga odszedł z firmy w 1984 r. i szukał innych biznesowych okazji. Dzisiaj jest jedynym człowiekiem, któremu udało się stworzyć 3 firmy z rankingu Fortune 500, a jego majątek szacowany jest na 2,45 mld dol.
Strategię Huizengi starał się przeszczepić na grunt australijski Terry Peabody. Tak jak on po zbudowaniu jakiejś firmy sprzedawał ją i szukał innych okazji. I tak samo widział rozdrobnienie lokalnej branży śmieciarskiej. W przeciwieństwie jednak do Huizengi śmieci stanowiły dla niego punkt dojścia. Peabody zaciągał kredyty i kupował jak szalony, dzięki czemu Transpacifica stała się jedną z większych firm śmieciarskich na świecie. Niestety po wybuchu kryzysu nie był w stanie spłacić długów i stracił kontrolę nad firmą.

Król śmieciarzy

Począwszy od lat 40., zbiórką śmieci w Ciudad de Mexico zajmowali się mieszkańcy miejskich wysypisk. Mówiono na nich „pepenadores”, czyli „grzebiący w śmietnikach”. Żyli przede wszystkim z przegrzebywania ton produkowanych przez mieszkańców stolicy śmieci, w poszukiwaniu rzeczy, które mogliby sprzedać. Byli świetnie zorganizowani, każdy wiedział, co może zbierać, a czego nie. Zapewnili sobie monopol na swoją działalność i zazdrośnie go strzegli – „pepenadore” zostać można było przez urodzenie.
W latach 70. nad mieszkańcami wysypisk kontrolę przejął Rafael Gutiérrez Moreno, zwany Rey de la Basura, czyli „król śmieci” albo „król śmieciarzy”. Panował nad 15 tys. ludzi z siedmiu różnych wysypisk otaczających Ciudad de Mexico. Uczynił ze śmieci mafijny biznes. On rozdawał „pepenadores” pozwolenia na zbieranie pewnego typu materiału, który od nich kupował, a następnie sprzedawał dalej, zazwyczaj z olbrzymią przebitką. Ponoć zarabiał 70 tys. dol. dziennie, choć sporo z tego szło na łapówki. W zamian władza nie wtrącała się do jego interesu. Dzięki temu udało mu się zgromadzić majątek szacowany na 80 mln dol.

Konsekwencja

Zupełnie inaczej śmieciową fortunę budował we Francji tamtejszy magnat śmieciowy Louis Nicollin, którego majątek szacowany jest na 120 mln euro. Nicollin nigdy nie wpadł w szał zakupów, jego celem nie było opanowanie całego rynku w kilka lat. Zamiast tego konsekwentnie na przestrzeni wielu lat rozszerzał zasięg działalności firmy, którą odziedziczył po śmierci ojca w 1977 r. Obsługiwała ona wtedy głównie miasta regionu Rhône-Alpes, przede wszystkim Lyon, gdzie zaczynała działalność. Stopniowo wygrywał kontrakty w innych miastach, w 2003 r. wchodząc na lukratywny rynek paryski. Dzisiaj jest trzecią firmą na rynku, ma kontrakty z 300 gminami, obroty w wysokości 300 mln euro i zatrudnia 4,5 tys. ludzi. Chociaż jest absolutnie zadowolony z tego, że 90 proc. przychodów firmy pochodzi z Francji, rozumie, że na lokalnym rynku – opanowanym przez dwie znacznie większe firmy – nie ma już wielkich szans na rozwój. Dlatego najpierw zwrócił się do Belgii, potem do Maroka i Algerii, a ostatnio także do Kataru. Firmie udało się zdobyć kontrakt na sprzątanie Wyspy Perłowej, niedaleko stolicy kraju Dohy.
ikona lupy />
Terry Peabody materiały prasowe / Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Harry Wayne Huizenga Bloomberg / Dziennik Gazeta Prawna