Na przykład ten, że im mniej państwa w gospodarce, tym dla wszystkich lepiej. Można się takim strącaniem z piedestału starych bożków ekonomii zachwycać lub odwrotnie, wyrwać sobie w furii wszystkie włosy z głowy. Ale przynajmniej nareszcie mamy ożywczy intelektualny ferment.
Zwolennikom „małego państwa” przyświecały motywacje rozmaite. Od lekcji upadku realnego socjalizmu w Europie Środkowo-Wschodniej po mało pogłębione kojarzenie wolności gospodarczej z wolnością w ogóle. Poszukującym bardziej wyrafinowanych wyjaśnień argumentów dostarczała natomiast tzw. szkoła wyboru publicznego. To ważny kierunek w powojennej historii intelektualnej Zachodu. Wziął się stąd, że ekonomiści zaczęli swoimi narzędziami badać politykę. I pokazywać, że mówienie o państwie jako o realizacji wspólnego interesu wszystkich obywateli to nic innego jak zasłona dymna. Za którą kłębią się podejrzane interesiki rozmaitych grup nacisku.
Ekonomiści ze szkoły wyboru publicznego pokazywali więc, jak bardzo interes osobisty urzędników (tzw. pogoń za rentą) czy ich uległość wobec grup interesu nadaje kierunek działaniu całej machiny państwowej. Nic dziwnego, że większość orędowników teorii (choć nie wszyscy) kończyła więc po stronie zdeklarowanych przeciwników państwa. Wielu z nich dostało też ekonomicznego Nobla, na czele z James Buchananem, Vernonem Smithem, Garym Beckerem.
Oczywiście ten kierunek zawsze miał swoich krytyków. Jeden z niewielu nieamerykańskich ekonomicznych noblistów Amartya Sen szydził z założeń „wyboru publicznego” przy pomocy następującej historyjki. Jesteśmy w obcym mieście i pytamy kogoś na ulicy o drogę na dworzec. „Ach, to niedaleko, wystarczy, że pójdzie pan tam – odpowiada nieznajomy, wskazując z uśmiechem kierunek dokładnie przeciwny do tego, w którym znajduje się dworzec. I zaraz po udzieleniu tej wskazówki nieznajomy prosi nas o przysługę. „Po drodze będzie pan mijał pocztę. Proszę łaskawie wysłać dla mnie ten list” – mówi. Ale my już wiemy. On nas oszukuje, bo chce wysłać list, oszczędzając sobie mitręgi maszerowania do skrzynki. „Oczywiście, że oddam pana list na poczcie” – odpowiadamy spokojnie. Jednocześnie w głowie kombinując, że gdy tylko nieznajomy zniknie za rogiem, natychmiast otworzymy list i sprawdzimy, czy nie ma w nim czegoś cennego.
Reklama
Ale żarty na bok. Bo poważna polemika z antypaństwowym nastawieniem szkoły wyboru publicznego właśnie się zaczyna. Jej najbardziej znanym i walecznym rycerzem jest obecnie kłótliwy noblista Paul Krugman. A jego intelektualnym patronem coraz wyraźniej staje się nasz rodak Michał Kalecki.
Co dokładnie bierze Krugman (i inni) od Kaleckiego? On już w 1943 r. pisał, że opór biznesu przed interwencjami państwa w gospodarkę nie jest niczym zaskakującym. Bo biznes wie, że ta interwencja ma sens. Państwo może przy pomocy rozsądnego zawiadowania swoim budżetem gwarantować dobrą koniunkturę gospodarczą. I w momencie, kiedy ta świadomość dotrze do społeczeństwa, przedsiębiorcy utracą ogromną władzę. I nie będą już mogli trzymać w szachu klasy politycznej oraz pracowników. Argumentując, że wszystko, co podważy ich dobry nastrój (na przykład rosnąca presja związków zawodowych na podwyżki płac), natychmiast przełoży się na pogorszenie koniunktury i w konsekwencji bezrobocie. Naprawdę trudno temu wywodowi odmówić logiki.
To tylko jeden z przejawów wielkiej ekonomicznej wojny o rację, która rozgrywa się na naszych oczach. Takiej batalii świat dawno nie widział.