Tegoroczny dzień Edukacji Narodowej nie był radosnym świętem dla nauczycieli. Niemal 7 tys. z nich po tegorocznych zwolnieniach nie miało gdzie i czego świętować, a wszystko wskazuje na to, że za rok kolejne kilka tysięcy podzieli ich los. Jak przewiduje resort edukacji, nie dla wszystkich zwalnianych pedagogów starczy miejsca w gminnych żłobkach, przedszkolach czy przyszkolnych świetlicach. Większość musi szukać nowego zawodu.
Ewa Kawecka, międzynarodowy coach ICC, właścicielka firmy doradztwa zawodowego Job Coaching, uważa że już wkrótce największą rzeszę wśród bezrobotnych będą stanowili nauczyciele. – A problem zaczyna się już na poziomie uczelni pedagogicznych, gdzie odsetek chętnych do kształcenia dorosłych lub seniorów jest znikomy – mówi Kawecka. – Większość przyszłych pedagogów chce uczyć dzieci, ale tych rodzi się coraz mniej. Przybywa za to seniorów i dorosłych chcących się dokształcać i to tu będzie popyt na odpowiednio przygotowanych pedagogów – dodaje trenerka. W tym sektorze jest spory potencjał. – Na moim roku studiów podyplomowych z doradztwa zawodowego było czworo nauczycieli – wspomina Kawecka. – Wszyscy chcieli poszerzać swoje umiejętności. Dziś o pracę się nie martwią, doradzają gimnazjalistom i licealistom w wyborze kariery zawodowej w ramach szkolnych programów zawodowych. Ponadto już teraz są przygotowani do tego, żeby doradzać swoim zwalnianym kolegom – kwituje trenerka.

Za dobrą radą

Ale złudzeń nie ma. Nie wszyscy zwalniani pedagodzy zostaną doradcami zawodowymi, ba większość będzie musiała poszukać zajęcia poza systemem edukacji. Dlatego co bardziej zapobiegliwi już szukają miejsca dla siebie na rynku pracy poza szkolnictwem. – Rok temu zgłosiła się do mnie Anna, trzydziestopięcioletnia nauczycielka plastyki z warszawskiego gimnazjum – opowiada Kawecka. – Pracy jeszcze nie straciła, ale dyrekcja zredukowała jej godziny przy tablicy. Anna nabrała podejrzeń, że następnym krokiem może być likwidacja pozostałej części etatu. Postanowiła zadziałać prewencyjnie i przygotować się na najgorsze. Zaczęła szukać alternatywy dla zawodu nauczycielskiego, tak trafiła do mnie. Okazało się, że ma predyspozycje do pracy jako terapeutka – opowiada trenerka. A dokładnie jako arteterapeuta, czyli osoba lecząca poprzez sztukę – wyjaśnia Kawecka. To bardzo odpowiada mojej klientce, z jednej strony Anna dalej będzie pracować z dziećmi i uczyć sztuki – kwituje Kawecka.
Reklama
Póki co plastyczka z Warszawy, prócz kosztów sesji z doradcą zawodowym, zainwestowała 7,5 tys. zł w dwuletnie w studia podyplomowe artterapii na Poznańskim Uniwersytecie Medycznym. Kto wie może wkrótce będzie mogła ubiegać się o wsparcie finansowe na przekwalifikowanie lub otwarcie firmy z puli 100 mln zł, które minister Szumilas obiecuje zarezerwować w budżecie dla nauczycieli decydujących się na porzucenie dotychczasowego zawodu.

Wykorzystać talenty

O takim wsparciu nie mogła marzyć Renata Wawerek, z Siemianic k. Słupska. Trzy lata temu zmieniła zawód, zanim zdążyła rozpocząć karierę nauczycielki muzyki. Wykształcona pedagog po dwóch akademiach muzycznych w Słupsku i Gdańsku marzyła o pracy w szkole. Odbyła wymagane praktyki i staże w szkołach podstawowych i gimnazjach, ale szybko okazało się, że w okolicznych placówkach nie ma nawet pół wolnego etatu dla nauczyciela muzyki. Po bezskutecznym rocznym poszukiwaniu posady w szkolnictwie Renata poszukała szczęście gdzie indziej – na kursie „ABC Przedsiębiorczości” zorganizowanym przez słupskie Stowarzyszenie Innowacji Gospodarczych i Przedsiębiorczości. Tam dostała wskazówki: jak zaplanować biznes, otworzyć własną działalność gospodarczą i nie zbankrutować. Zachęcona zdobytą wiedzą napisała biznesplan, który okazał się na tyle ciekawy, że Renata zdobyła dotację na wcielenie go w życie. 30 tys. zł bezzwrotnej pomocy pozwoliły stworzyć zespół muzyczny Antares. Pieniądze z dotacji i trochę oszczędności Renata zainwestowała w profesjonalny sprzęt muzyczny, samochód i reklamę. Początkująca bizneswoman przez pół roku dostawała wsparcie pomostowe na utrzymanie firmy. Dzięki temu ryzyko biznesowe było minimalne, a firma szybciej przyniosła oczekiwane zyski. – Gdyby nie dotacja, na zwrot kosztów czekałabym pewnie ze trzy lata – mówi Renata. – Tyle średnio w tej branży potrzeba na zaistnienie na rynku.
Dziś o pracy w szkole już nie myśli, raczej o nagraniu własnej płyty i rozwijaniu kariery muzycznej i firmy. Kolegom nauczycielom radzi, aby nie zapominali o swoich marzeniach i pasjach, które mogą być początkiem do działania na własny rachunek, bo życie nie kończy się w szkole.
Fascynacja muzyką i Marleną Dietrich stały się również inspiracją dla Marleny Uziębło, germanistki z Siedlec do estradowej kariery. Po tym jak dwukrotnie straciła pracę nauczyciela języka niemieckiego wpadła na pomysł uruchomienia działalności kulturalno-estradowej w kabaretowym stylu lat dwudziestych, wcielając się w postać Marleny Dietrich. Swoimi występami zachęca do nauki języka Goethego. Koncertuje w Polsce oraz za granicą. Rola szansonistki sprawia jej dużą frajdę, ale nauczycielskiego dyplomu ani fachu Polska Marlena nie przekreśla. Tym bardziej że teoretycznie germanistce z Siedlec łatwiej będzie pozostać w zawodzie, niż jej kolegom chemikom, historykom czy wuefistom.

Uczyć dalej u siebie

– Mimo likwidacji szkół, nauczyciele języków obcych mają większe szanse znaleźć pracę w szkołach, choćby w prywatnych, których na rynku nie brakuje – mówi Justyna Kozubal z Wrocławia, nauczycielka języka angielskiego w publicznej szkole podstawowej oraz właścicielka i dyrektor zarządzająca wrocławskiej filii szkoły językowej dla dzieci „Mała Lingua”. My językowcy mamy trochę łatwiej, bo możemy samodzielnie udzielać lekcji, na które wciąż jest popyt, albo zająć się tłumaczeniami, choć kokosów z tego nie ma – przekonuje. Odważniejsi otwierają własne szkoły, na co i ja się w tym roku porwałam – dodaje.
Choć Justyna Kozubal nie zdecydowała się na autorski projekt, a franczyzę, satysfakcji z postawienia na własny biznes nie kryje. Do tej pory zainwestowała 20 tys. zł własnych oszczędności, z czego sama licencja to koszt 3 tys. zł. O dotacje unijne jeszcze nie występowała, bo jak twierdzi nie ma cierpliwości do chodzenia po urzędach. Może sięgnie po nie, gdy zdecyduje się na stały wynajem lub zakup większych pomieszczeń dla rozrastającej się szkoły.
Zyski ze swojego edukacyjnego biznesu czerpie za to Małgorzata Dobrowolska z Wrocławia, założycielka centrum edukacji matematycznej „Prometeus”, choć na pierwsze czekała ponad dwa lata. Kiedyś uczyła matematyki w państwowej szkole podstawowej, ale jak mówi – nie mieściła się w sztywnych ramach programu nauczania, więc dyrekcja szkoły nie przedłużyła jej umowy. Na kilka lat zrezygnowała z uczenia i zajęła się tłumaczeniem literatury pięknej. Zatęskniła jednak do matematyki i pięć lat temu postanowiła wrócić do nauczycielskiego fachu, tym razem na własnych zasadach i na własny rachunek. Oprócz 2,5-letniej intelektualnej pracy, w pełnym wymiarze godzin nad przygotowaniem autorskiego programu nauczania i materiałów, wartej ok. 75 tys. zł, na dzień dobry zainwestowała ok. 30 tys. zł. Z czego dwie trzecie to inwestycje wydawnicze, reszta to strona internetowa, wynajem sal i promocja. Szczęściem dla jej biznesu okazał się moment, jaki wybrała. Po latach marginalizacji matematyka wraca do łask i na maturę jako przedmiot obowiązkowy, co przysporzyło firmie klientów wśród uczniów i franczyzobiorców. Tych ostatnich nie odstrasza nawet niemały koszt wykupienia licencji dającej prawo do programu, materiałów i szkoleń oraz pomocy w przygotowaniu biznesplanu. 5 tys. euro dla obszarów 50–100 tys. mieszkańców i 3 tys. euro na 30–50 tys. mieszkańców. Do tego dochodzi 10 proc. wpływów z tytułu użytkowania licencji. Dzięki tym opłatom cała inwestycja w matematyczny biznes, szacowana na ponad 100 tys. zł, zwróciła się Dobrowolskiej w piątym roku działalności. Swoim franczyzobiorcom przedsiębiorczyni z Wrocławia obiecuje szybszy zwrot z inwestycji, bo już po 2–3 latach, a pierwsze zyski nawet po roku, co jest zupełnie niezłym wynikiem, pod warunkiem że belfer sprawdzi się w biznesie.