O niezależność nauki można się spierać na wiele sposobów. Bezsensownie – tak jak robi to spora część polskiej opinii publicznej przy okazji kolejnych okołosmoleńskich ekspertyz. Oraz sensownie.

Tak jak niedawno zrobili to Niemcy.

„Kupiona nauka” – historię pod takim tytułem opublikował jakiś czas temu hamburski tygodnik „Die Zeit”. I to na pierwszej stronie. Autorzy tekstu (Kerstin Kohlenberg i Yassin Musharbash) podjęli w nim próbę pokazania, jak mocno w ostatnich latach wielkie grupy interesu spenetrowały niemieckie uniwersytety oraz instytuty badawcze. Do tego stopnia, że dziś coraz trudniej powiedzieć, co jeszcze oznacza mityczna niezależność świata nauki.

Bo jak potraktować na przykład taką (podobno prawdziwą) historię. Do pracującego na renomowanym państwowym uniwersytecie uczonego przychodzi e-mail od poznanego kilka lat wcześniej na międzynarodowej konferencji amerykańskiego prawnika. Ów prawnik pisze, że od pewnego czasu nie pracuje już dla amerykańskiego rządu, tylko dla Google’a. I pyta, czy jego niemiecki znajomy nie napisałby dla firmy z Mountain View ekspertyzy. Jakiej ekspertyzy? Odpowiedź na to pytanie przychodzi bardzo szybko. Chodzi o to, żeby napisać, dlaczego skanowanie i publikowanie przez Google’a książek w sieci NIE JEST złamaniem prawa autorskiego. W tym momencie niemiecki prawnik orientuje się, o co toczy się ta gra. Kalifornijczykom chodzi o to, by mogli w spokoju i bez obaw o pozwy ze strony wydawnictw rozwijać swój projekt Google Books. Dlatego są zainteresowani gromadzeniem przychylnych im ekspertyz. Najlepiej napisanych przez szanowanych niemieckich prawników z szanowanych niemieckich uniwersytetów. Oczywiście ekspertyza zostanie sowicie wynagrodzona. Niemiecki prawnik odrzuca propozycję. Ale kilka miesięcy później widzi, że odpowiednie opracowanie pojawia się w obiegu. Autorem jest jeden z jego kolegów z instytutu. Czy to jest korupcja? Do końca rozstrzygnąć tego nie sposób. Problem praw autorskich w internecie jest przecież nowy i bardzo sporny. I niewykluczone, że autor idącej po myśli Google’a argumentacji naprawdę wierzy w to, co napisał.

Czy powinien w takim razie przyjmować pieniądze za pisanie ekspertyz? W idealnym świecie, w którym jednostki naukowe są bogatymi, dobrze prosperującymi instytucjami publicznymi, pewnie nie powinien. Ale taki świat (nawet w Niemczech) nie istnieje. Władze publiczne na nauce oszczędzają. Wręcz zachęcają jej przedstawicieli do otwierania się na propozycje sektora komercyjnego. Przybiera to najróżniejsze formy. Zaczyna się od spraw prozaicznych. Takich, jak nazywanie sal wykładowych na część komercyjnego sponsora (aula easyCredit, sala Aldi). Albo dofinansowanie badań. Zazwyczaj bardzo konkretnych. Koncern farmaceutyczny Novartis dał niedawno Uniwersytetowi w Wuppertalu 70 tys. euro na raport, jakie koszty dla niemieckiego państwa generuje brak zakrojonej na szeroką skalę walki ze starczą ślepotą. Jednocześnie trzeba jednak wiedzieć, że Novartis ma w swojej ofercie lek na ten problem. Oczywiście niezwykle drogi. Czasem powstają wręcz całe instytuty współfinansowane przez komercyjne firmy. Na przykład ośrodek badań nad skomplikowanymi instrumentami finansowymi, czyli wspólne przedsięwzięcie dwóch berlińskich uniwersytetów i Deutsche Banku. Niby wszystko w porządku. Ale jednak największy niemiecki bank zawarował sobie prawo decyzji, które raporty ośrodka ujrzą światło dzienne, a które nie.

Reklama

Te wszystkie problemy to olbrzymia szara strefa. Na pograniczu jawnego lobbingu, PR oraz nauki. W prawdziwym świecie pewnie nie da się inaczej. Dobrze jednak, by ktoś (co jakiś czas) przypominał o wszystkich moralnych wątpliwościach związanych z tym problemem.