Kto jest w stanie najwięcej wycisnąć ze swoich polskich spółek? Okazuje się, że inwestorzy z RPA.
Na bezpośrednie inwestycje zagraniczne patrzymy zwykle przez pryzmat tego, ile udaje nam się ich przyciągnąć, ewentualnie – jak Polska wypada na tle innych krajów, jeśli chodzi o warunki prowadzenia działalności, i na ile sprzyja napływowi zagranicznego kapitału. Potwierdza to mijający tydzień.
Najpierw NBP opublikował dane na temat zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce w ubiegłym roku – dane publikowane są z dużym opóźnieniem, ale pozwalają stwierdzić, w jakich krajach znaleźli się inwestorzy, którzy zdecydowali się włożyć pieniądze w biznes prowadzony w naszym kraju (i na odwrót – gdzie lokowali inwestorzy z Polski). Wynikało z nich, że miniony rok nie był specjalnie dobry: całkowity napływ zagranicznych inwestycji bezpośrednich NBP wyliczył na 4,7 mld euro, o ponad dwie trzecie mniej niż rok wcześniej. Tragedia? Niekoniecznie.
„Spadek w napływie inwestycji wynikał przede wszystkim z wycofania się inwestorów zaangażowanych w kapitał w tranzycie” – wyjaśnił NBP. Obniżyło to statystyki o ok. 4 mld euro. W skrócie (DGP opisywał już zjawisko kapitału w tranzycie): w przeszłości zagraniczne podmioty tworzyły w Polsce np. firmy, które z kolei powoływały swoje spółki zależne w innych krajach – wtedy mieliśmy do czynienia ze zwiększeniem zagranicznych inwestycji u nas i ze wzrostem naszych inwestycji za granicą. Zakończenie takiego projektu działa odwrotnie – stąd negatywny wpływ i na polskie inwestycje za granicą, i na wartość zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce.
W kwestii przyjazności państwa dla biznesu mieliśmy z kolei coroczny ranking Doing Business Banku Światowego z odtrąbionym wszem wobec skokiem o trzy oczka na 45. lokatę na świecie. Ze wskazaniem na ograniczenie regulacji i usprawnienie dochodzenia roszczeń poprzez elektroniczne postępowanie upominawcze (w szczegółowe rozważania dotyczące funkcjonowania e-sądu, a już na pewno w badanie nowych przepisów, analitycy Banku Światowego najwyraźniej się nie bawili). Ale też z tradycyjnym punktowaniem słabości w postaci trudności w zakładaniu własnego biznesu czy w tak banalnych – mogłoby się wydawać – sprawach, jak przyłączenie do sieci energetycznej.
Reklama
Poza zastanawianiem się nad tym, jak dogodzić zagranicznym inwestorom, warto czasem wziąć pod uwagę to, na ile zyskowne są ich projekty w Polsce. Pozwalają to ocenić dane NBP o inwestycjach zagranicznych. Pokazują one nie tylko zaangażowanie kapitału z poszczególnych krajów, lecz także osiągnięte u nas dochody. Z danych wynika, że wyniosły one w ub.r. 14,1 mld euro, co odpowiada blisko 8 proc. ogólnej wartości inwestycji bezpośrednich w Polsce. Ponad połowa dochodu to dywidendy – w odniesieniu do ogólnego zaangażowania ich udział spadł do 4,1 proc. z 4,4 proc. rok wcześniej.
Kto jest w stanie najwięcej wycisnąć ze swoich polskich spółek? Inwestorzy z RPA – tu wartość dywidend była w minionym roku nawet większa od wielkości inwestycji. Tyle że południowoafrykańskiego kapitału jest u nas niewiele. Spośród tych, którzy ulokowali u nas więcej niż miliard euro, największe osiągnięcia mają Holendrzy, którzy osiągnęli 8,4-proc. „stopę dywidendy”. W dodatku zdołali ją zwiększyć o cały punkt procentowy. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że niemała część holenderskich inwestycji w Polsce to też kapitał w tranzycie – w tym polski, bo są i tacy polscy inwestorzy, którzy pomnażają kapitał w naszym kraju poprzez podmioty zarejestrowane w Holandii (nic dziwnego, że ten kraj był w minionym roku na drugim miejscu, jeśli chodzi o wartość dywidend przekazanych do Polski, trudno się też dziwić, że na pierwszym miejscu w takiej klasyfikacji była Szwajcaria, a na trzecim... Cypr).