Sprzedaż Banku Śląskiego to sztandarowy przykład tego, że prywatyzacje są prawdziwym polem minowym dla rządzących.
Sprawa Śląskiego zaczęła się, gdy w styczniu 1994 r. podczas debiutu na warszawskiej giełdzie cena akcji (6,75 mln starych zł) przebiła o 13,5 razy cenę emisyjną (500 tys. zł). – To wielka wpadka tych, którzy przygotowywali prospekt i wycenę akcji – oceniał ówczesny minister prywatyzacji Wiesław Kaczmarek z SLD, krytykując kolegów nie tylko z własnego rządu, ale i z własnej partii.
Odpowiedzialność za wycenę spadała na Ministerstwo Finansów kierowane przez Marka Borowskiego z SLD i jego zastępcę Stefana Kawalca, który pozostał w rządzie w spadku po solidarnościowych ekipach. Krytyka pod adresem Borowskiego była w pewnym sensie nietrafiona, bo jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął po objęciu stanowiska ministra, było unieważnienie ogłoszonego przez poprzednika przetargu dla dużych inwestorów na Bank Śląski – z powodu niesatysfakcjonujących ofert.
Jednak gorączka otaczająca sprzedaż Śląskiego była ogromna. Bank uważano za jedną z najlepszych firm w Polsce: miał świetne wyniki i najbardziej rozbudowaną sieć biur maklerskich. Na inwestora strategicznego wybrano holenderski ING, a Polacy brali pożyczki, zbierali pełnomocnictwa i stali w wielogodzinnych kolejkach, by stać się współwłaścicielami Śląskiego. Złożono wówczas najwięcej zapisów w historii giełdy – ponad 820 tys. – więc drobni inwestorzy dostali tylko po trzy akcje na głowę. Znacznie większe pakiety trafiły w ręce zarządu i pracowników samego banku, dla których przeznaczono do wykupu specjalną pulę aż 10 proc. akcji, częściowo po preferencyjnych cenach.
Trudno się dziwić, że giełdowy debiut wzbudził takie emocje. – To afera na miarę FOZZ! Ministerstwo oddało bank za bezcen, a straty idą w biliony złotych – grzmiał szef sejmowej komisji przekształceń własnościowych Bogdan Pęk z PSL, za którego sprawą powołano specjalną podkomisję do zbadania tej sprawy.
Reklama
Na dodatek szybko okazało się, że na pierwszych rekordowych sesjach akcje zbyć mogli niemal wyłącznie pracownicy Śląskiego. Niektórzy członkowie zarządu, który gremialnie pośpieszył z wyprzedażą walorów, z dnia na dzień stali się wówczas miliarderami. Prokuratura rozpoczęła dochodzenie, czy władze Banku zawarły porozumienie w celu sztucznego zawyżenia kursu akcji, a Komisja Papierów Wartościowych odebrała Śląskiemu licencję na prowadzenie biura maklerskiego. – Świadectw jest ponad 800 tys., a ich potwierdzaniem zajmowało się tylko pięć osób – wyjaśniał przewodniczący Komisji Lesław Paga, który twierdził, że w biurze panował bałagan, nie przestrzegano procedur i w tej sytuacji zarząd powinien był poprosić o opóźnienie debiutu. Oskarżenia te bardzo oburzyły hołubionych do tej pory kierowników banku. – Żaden z członków zarządu nie sprzedał dużego pakietu akcji na pierwszej sesji – oświadczył prezes Śląskiego, który faktycznie nie zbył swojego pakietu, ale – jak się okazało – tylko dlatego, że chciał za jedną akcję prawie 10 mln zł i nie znalazły one nabywcy. Wkrótce podał się do dymisji, a rada banku zdymisjonowała dwoje członków zarządu.
Najbardziej wrzało jednak nie na salonach finansowych, lecz politycznych. Premier Waldemar Pawlak z PSL nie mogąc uprosić Borowskiego, by zwolnił Kawalca, wykazał się zaskakującą stanowczością i sam go zdymisjonował. Na to drzwiami trzasnął Borowski, który utrzymywał, że bank sprywatyzowano prawidłowo. – Poseł Pęk jako zootechnik powinien pojąć, że gdy na straganach wyłożymy tylko kilka jabłek, to sprzedamy je nawet po milionie. Z pewnością na miano głupca zasłużyłby ten, kto domagałby się, by po tej cenie sprzedawać cały zbiór – atakował adwersarza z PSL. Ten obstawał, że bank można było sprzedać drożej, gdyby nie uparto się przy inwestorze strategicznym, a do udziału w podejmowaniu decyzji nie dopuszczono osób materialnie zainteresowanych minimalizacją ceny emisyjnej, czyli zarząd banku. Pęk zaprzeczał jednak krążącym po Sejmie plotkom, że widział analizowaną przez prokuraturę listę 2100 osób, które nabyły więcej niż trzy akcje, i że znajdują się na niej nazwiska wielu prominentów. Istnieniu tzw. listy Pęka zaprzeczał także NIK kierowany przez Lecha Kaczyńskiego, który skontrolował prywatyzację Śląskiego. NIK uznał natomiast, że operację przeprowadzono źle, a porażka ta ma wielu ojców: zarząd banku, Komisję Papierów Wartościowych, zarząd giełdy, ministrów finansów i urzędników z tego resortu. Wisienką na torcie było to, że doradzający w prywatyzacji francuski bank Paribas otrzymał premię za sukces – 1,7 mln dol.
W związku z tym sukcesem trzem osobom – w tym Kawalcowi – prokuratura postawiła zarzuty przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków. Po kilku latach procesu sąd umorzył postępowanie. W procesach cywilnych odszkodowania zaczęli jednak wygrywać nabywcy akcji banku za niestaranność przy prywatyzacji. Na powrót do rekordowej ceny akcji z debiutu trzeba było bowiem poczekać 10 lat.
Do sprawy po latach wróciła też śledcza komisja bankowa, która po raz kolejny wypunktowała błędy przy prywatyzacji, ale wiele nowego do sprawy nie wniosła. Czyli wychodzi na to, że chcieli dobrze, a wyszło tak jak zwykle.
>>> Więcej o aferach w III RP czytaj w raporcie Forsal.pl
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna