Skala inwigilacji, jaką cały glob został objęty przez amerykańską Narodową Agencję Bezpieczeństwa (NSA), z pewnością nie mogła zostać przewidziana przez George’a Orwella.
Zapewne on sam nie przypuszczał też, że sami tak chętnie będziemy się dzielić poufnymi informacjami. Może w końcu nadeszła pora, by prywatność znowu stała się kwestią niepodlegającą dyskusji.
Informacje o powszechnej internetowej inwigilacji na poważnie stały się obiektem zainteresowania mediów dopiero po tym, jak Edward Snowden zaczął ujawniać szczegóły na temat PRISM, XKeyscore i innych programów NSA. Prowadzenie monitoringu strumienia danych w internecie jest niezbędne w przypadku poszukiwania handlarzy narkotyków, tropienia organizacji terrorystycznych czy zapobiegania strzelaninom w szkołach. Ale w PRISM chodzi o coś zupełnie innego. PRISM nie monitoruje podejrzanych osobników. Monitoruje wszystkich, którzy korzystają z usług internetowych zlokalizowanych na terenie USA, czyli z Google, Microsoftu, Facebooka, LinkedIna i tysięcy innych. USA inwigilują więc nie tylko swoich obywateli, ale też cudzoziemców i nie byłoby to nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że stanowią oni 96 proc. ludzkości.
Gdy wyciekły informacje o PRISM, amerykański wywiad zaczął uspokajać międzynarodową opinię publiczną, podkreślając, że celem monitoringu jest tylko wojna z terroryzmem. Z tym że kolejne rewelacje udowodniły, że Stany Zjednoczone wykorzystywały swoje zasoby, by inwigilować Komisję Europejską oraz ONZ. Raczej trudno jest uznać, że robiły to w poszukiwaniu terrorystów.
Kolejnym argumentem ze strony USA było stwierdzenie, że wszystkie państwa prowadzą inwigilację w sieci. Jest to zapewne prawda – większość krajów ma służby wywiadowcze, które monitorują poczynania innych państw. Jednakże USA mają niezaprzeczalną przewagę – niemal wszystkie powszechnie używane serwisy, wyszukiwarki, przeglądarki internetowe i systemy operacyjne pochodzą ze Stanów.
Reklama
Wszystko to pokazuje, że obcokrajowcy nie powinni korzystać z amerykańskich serwisów. Nie są one godne zaufania, ich użytkownicy automatycznie stawiają się w pozycji oskarżonego, a swoimi danymi dzielą się z obcymi służbami wywiadowczymi.
To, co wydaje się słuszne i rozsądne, rozbija się o brak alternatyw. Bardzo trudno jest unikać Gmaila, Facebooka, Androida, Windowsa czy iOSa. Ten niesamowity monopol pokazuje skalę porażki, którą poniosła reszta świata na internetowym froncie. Co więcej, gdy jakiś produkt spoza USA odniesie sukces, kończy w koszyku amerykańskich inwestorów. Takim przykładem jest Skype. Przez długi czas rozmowy poprzez ten komunikator były szyfrowane na obu końcach linii, gdyż komputery rozmówców działały na zasadzie serwerów. Od co najmniej roku użytkownicy Skype’a są tylko klientami serwerów hostowanych przez Microsoft, firmę, która według informacji Snowdena jako pierwsza dołączyła do sieci PRISM.
Ktoś może powiedzieć: „Nie mam nic do ukrycia, więc nie przeszkadza mi to. Jeśli ty się czujesz z tym źle, to znaczy, że coś ukrywasz”. Otóż nie. Nie mam nic do ukrycia, ale nie czuję też potrzeby, żeby dzielić się informacjami o sobie z obcym wywiadem. Jeśli Wielki Brat musi istnieć, wolę, żeby pochodził on z mojego kraju.
W świetle tego wszystkiego pojawia się w końcu pytanie, jak zmniejszyć dominację USA. Oczywiście żaden europejski kraj nie jest w stanie samodzielnie odpowiedzieć na to wyzwanie i nie ma potencjału, aby zastąpić systemy operacyjne czy serwisy chmurowe wyprodukowane w USA. Ale być może w ramach międzynarodowej współpracy uda się to osiągnąć. Jedno państwo nie będzie musiało rozwiązywać wszystkich problemów – zajmie się tylko jednym z elementów układanki. Opierając się na oprogramowaniu open source, będziemy mogli stworzyć nową, bezpieczną i otwartą alternatywę dla państwa permanentnej inwigilacji.