Z wielu badań wynika, że dzieci – wbrew potocznemu przekonaniu – nie dają szczęścia. Kiedy o tym napisałam (DGP, 31/2014), spotkałam się z ostrymi reakcjami. Dlaczego takie postawienie tematu bulwersuje?
Nasza kultura jest przesycona hipokryzją: pewne rzeczy głosimy, ale ich nie robimy. Czego przykładem jest nasz stosunek do rodziny. Na pokaz są chwalba, respekt, podporządkowanie wszystkiego dzieciom. Ich posiadanie, co deklarujemy w sondażach, jest wartością, która daje nam najwięcej szczęścia. Ale rzeczywistość jest inna. Przecież tyle dzieci jest zaniedbywanych, w tylu rodzinach dochodzi do poniżania, obrażania, oszustwa, zdrady, braku lojalności. Jednak dzieci i stosunek do nich nie mogą być tematem szczerych rozmów, bo obowiązuje pewien kulturowy kod, którym należy te sprawy opisywać. Dlatego kobiety, które źle się czują w roli matki, dostają depresji, bo niechętna własnym dzieciom postawa jest społecznie nie do przyjęcia. Tak samo nie do przyjęcia jest przeliczanie dzieci na pieniądze czy też przyznanie się do tego, że nie czujemy się dzięki nim szczęśliwsi.
Dlaczego traktujemy dzieci jako najwyższą wartość?
Tak nam nakazuje kultura wyrastająca z podłoża religijnego i w tej wersji jest ona silnie strzeżona. Kto się wychyli, tego spotyka kara. O tym, jak silny jest ten oparty na religii kod kulturowy, świadczy na przykład to, że premier Donald Tusk przed wyborami brał ślub kościelny. Choć w świetle prawa był mężem od ponad 20 lat.
Reklama
Jednak przyjęło się – wychodząc już poza chrześcijaństwo – postrzegać dzieci jako źródło szczęścia też w kulturze masowej. W pismach dla rodziców dzieci są określane jako „pociechy” i „skarby”.
Dzieci zaspokajają nasze potrzeby, ale szczęściem stają się dla nas, jeżeli osiągniemy pewien poziom dojrzałości. A nasza dojrzałość to rezultat praktyki połączonej z naturalnymi predyspozycjami oraz wzorce, czyli to, jak my sami byliśmy wychowywani. Aby zagrać dobrze koncert Beethovena i odczuwać z tego satysfakcję, trzeba się długo uczyć. I mimo solidnej edukacji nie każdy to potrafi. Tak samo jest z dzieckiem: trzeba się nauczyć postrzegać je jako sukces. I robić tak, mimo że syn nie skończył szkoły, mimo że córka trafiła do więzienia. Albo mimo że dziecko jest upośledzone. Ale to wymaga pracy nad samym sobą, by uznać, że moje dziecko jest moim szczęściem.
Klucz tkwi w samej akceptacji?
Dla mnie odkrycie, że dziecko niepełnosprawne może dać rodzicom aż tyle radości, było zaskoczeniem. Paradoksalnie dzieje się to m.in. z powodu jego ograniczeń. Rodzice nie oczekują od niego spełnienia ich własnych marzeń, lecz pracują nad tym, by to ono uzyskało najbardziej wartościową pomoc. Zdarza się, że rodzic, któremu urodzi się kalekie dziecko, wycofuje się. Dzieje się tak m.in. dlatego, że on już miał wobec niego konkretne oczekiwania. Bo dziś nie ma prokreacji, tylko kreacja: każdy chce tworzyć.
Mnie samej wystarczyło, że dałam córkom życie. Nie zdarzyło mi się nic innego, co by przebiło radość, jaką dawało mi bycie matką, kiedy były małe. To była intensywna biologiczno-metafizyczna więź, intymność, której szukamy całe życie. W związku odczuwamy to przez ułamek sekundy podczas orgazmu, a potem denerwujemy się, bo partner nie wyniósł śmieci. Wobec dzieci mamy większą tolerancję, bo uczucie związane z ich posiadaniem jest podobne do wspomnienia pierwszej miłości – można mieć trzeciego męża, a pamiętać taniec z dawnym ukochanym. Tak samo chwile, które przeżywamy z małymi dziećmi, niosą za sobą takie nostalgiczne szczęście.
Z badań wynika, że szczęście z posiadania dzieci zmniejsza się wraz z ich dorastaniem. Dlaczego tak się dzieje?
Jednym ze źródeł satysfakcji w życiu jest poczucie sprawczości. Małe dziecko się uczy, nabywa nowe umiejętności – wszelkie zasługi przypisujemy sobie, z czego czerpiemy radość. Problemy zaczynają się, gdy dziecko zaczyna szukać własnych wartości. Wtedy musi się odciąć od rodziców. W dawnych czasach w tym wieku wychodziło się za mąż albo szło do pracy, bo taka osoba była już traktowana jako dorosła.
Czyli brak szczęścia to efekt braku naszej dojrzałości?
Nie tylko. W ogóle mnie nie dziwi, że fajniej jest robić kilkanaście innych rzeczy, niż opiekować się potomstwem, co wyszło w badaniach amerykańskich naukowców. Po pierwsze – świat jest o wiele atrakcyjniejszy niż dawniej, a po drugie – pojawił się wybór między posiadaniem a nieposiadaniem dzieci. Nie chodzi mi o aborcję czy środki antykoncepcyjne, lecz o to, że w ogóle taka dyskusja może być podejmowana. A tam, gdzie jest wybór, tam liczy się zyski i straty. Pamiętam jedną z moich nauczycielek, którą fascynowały się prawie wszystkie dziewczynki ze szkoły żeńskiej, do której chodziłam. Pewnego razu zachorowała, a my – miałyśmy wtedy po 14 lat – przyszłyśmy do niej do domu, co dało okazję do szczerej rozmowy. I jedna z nas zapytała: „dlaczego pani nie ma dzieci?”. Wytłumaczyła, że bała się, że one nie będą takie, jakie by chciała, dlatego nie wyszła za mąż. To było dla niej jedyne wyjście, ponieważ gdyby wyszła za mąż, nie mogłaby już decydować o tym, że nie chce potomstwa. A obecnie doszło do kolejnej przemiany kulturowej. Dzięki niej pojawia się pytanie o poczucie szczęścia związane z posiadaniem dzieci. A także możliwość jego braku.
Może po prostu pytanie: „czy dzieci dają szczęście?”, jest źle postawione? Bo tak je formułując, zakładamy, że odpowiedź będzie twierdząca. I narażamy się na rozczarowanie, jeśli byłaby inna. Bo nie powinno się tego oczekiwać.
Kiedyś tak postawione pytanie uznano by za dziwne. Gdyby przeprowadzono podobny sondaż na początku XIX w., to matka z czasów „Chłopów” Reymonta zapytałaby najpierw, o które dziecko chodzi, bo miałaby ich dziewięcioro. Z tego kilkoro umarło, a część poszła w świat. Wówczas więzi rodzinne były inne i być może nie szukano w posiadaniu dzieci tego, co my dzisiaj chcemy odnaleźć. Współcześnie po prostu jesteśmy nakierowani na osiągnięcie szczęścia. I nie ma sensu z tym walczyć. Taką mamy epokę, taka jest nasza filozofia. Ale nawet jeżeli założę, że moje szczęście lokuję w dzieciach, muszę się liczyć z tym, że rozczarowanie będzie ogromne. Bo czy fakt, że całego siebie daję im, wystarczy? Najczęściej nie. Czasami tę wzajemność – dzieci są szczęśliwe, że mają ciebie, a ty jesteś szczęśliwa, że masz je – da się utrzymać. Tylko że na to trzeba zapracować. I to jest trudne.
Kiedyś nie pytano o szczęście, bo nie było wyboru: dzieci były potrzebne do pracy na roli, zapewniały opiekę na starość. Czy problem nie polega na tym, że dziś tyle w nie inwestujemy, w praktyce nic nie otrzymując w zamian?
Powody, dla których posiada się dzieci, są dziś zdecydowanie różne od tych z przeszłości. I inne są dziś wymagania dzieci względem rodziców. Ta relacja jest nastawiona na realizowanie wzajemnych potrzeb i celów. Tyle że brakuje w tym symetrii. Rodzice są postrzegani jako ci, którzy mają spełniać oczekiwania potomków. Po wypełnieniu tej roli często przestają się liczyć. Ale przecież uważają, że dokonali pewnej inwestycji i teraz oczekują zwrotu. Problem w tym, że jest za późno: nie wychowali dzieci dla siebie, tylko dla nich samych. Na skali wartości najwyżej był ich sukces, dobre zdanie egzaminów, praca, a nie np. mieszkanie razem. Tak jak wartością nie jest współcześnie opieka nad starszymi osobami. Sam fakt, że w prawie zapisano, by nałożyć na dzieci obowiązek świadczenia alimentacyjnego wobec starszych rodziców, oznacza, że ta praktyka zanika. Że nie jest naturalne pomaganie, także finansowo, swoim rodzicom. Zapis prawny stał się formą upomnienia. Z sondaży wynika, że połowa Polaków nie interesuje się swoimi starszymi rodzicami. W badaniach Global Age Watch Polska znajduje się na 87. miejscu na 91 krajów pod względem opieki zdrowotnej dla osób starszych.
Pani mówi o wolnym wyborze. Ale teraz też jest ograniczony. Kiedyś mężczyzna zarabiał więcej niż kobieta, więc to ona zostawała w domu i mogła poświęcić się macierzyństwu. Dziś rodzice są zmuszeni przez ekonomię do łączenia kilku ról.
Kiedyś było więcej ubóstwa. Mieliśmy mniejsze oczekiwania co do poziomu życia. Ich zwiększenie przyniosła cywilizacja dobrobytu. Teraz się uważa, że powodem, dla którego nie można mieć drugiego dziecka, jest to, że mieszkamy w M2. Więc żeby mieć syna albo córkę, trzeba zmienić mieszkanie. A przecież da się codziennie jadać placki ziemniaczane z marchewką i utrzymać rodzinę. Przez całe stulecia ludzie tak robili. Ale teraz jest większa zachłanność wobec życia i większe oczekiwania.
Dziecko jest dodatkowym konsumentem, który obciąża budżet rodziny. Stało się też niejako dobrem konsumenckim, na które nie zawsze możemy sobie pozwolić. Czy zatem przeliczanie go na pieniądze jest oburzające?
Nie. Może rzeczywiście tak jest, że jak wyjadę kilka razy za granicę, da mi to więcej satysfakcji. Większy wybór dał nam szansę decydowania o własnym losie i musimy się z tym zmierzyć. Ktoś może powiedzieć, że to zaprzeczenie naturalnego porządku. Taką argumentację jednak łatwo podważyć, bo porządek naturalny kazałby nam chodzić piechotą, a my jeździmy samochodami. Nie ma w tym nic dziwnego, że dziecko stało się wyborem. Dla niektórych jest to rujnowanie ładu społecznego i naturalnego, ale tego ładu już dawno nie ma. Trzeba do tego umieć podejść w pełni świadomie.
Jak się tego nauczyć?
Przyjąć, że nie da się wszystkiego pogodzić. Moja córka poświęciła się dziecku, świetnie je wychowała, jest zadowolona z życia, ale gdyby go nie miała, to może by zrobiła karierę prawniczą. Coś za coś. Na to rodzice nie są przygotowani, a konflikt wynikający z dużej liczby wyborów może powodować poczucie frustracji. Tymczasem jak ma się rodzinę, należy jej się poświęcić. Dam taki przykład. Ja grywam sporadycznie w brydża – i przegrywam. A mój mąż, który robi to od dawna, czyta, uczy się, wkłada w to całego siebie – wygrywa. Może tak samo jest z dziećmi, może trzeba się na nich skupić. Poświęcić temu nasz intelekt, serce, bo nie można mieć dzieci od niechcenia. To jest jak rozdanie kart: od ciebie zależy, jak rozegrasz partię. Albo nimi wygrasz, albo przegrasz.
A co z matkami, które poświęciły całe swoje życie tylko dla dziecka i przegrały?
Mieliśmy takich sąsiadów, których córka nagle wyszła w siódmej klasie z domu i nie wróciła. Coś ją opętało? Porwano ją? Nic podobnego – po prostu uciekła od rodziny. A wydawało się, że matka dawała jej wszystko. Codziennie na stole były świeże racuszki. Ale to nie wystarczyło. Rodzicielstwa trzeba się nauczyć. Nie polega ono ani na wyrzeczeniu się siebie, ani na gotowaniu ziemniaków z omastą. Ani na traktowaniu wychowania jak nieustannej krytyki. Bo jeśli tak rozumiemy, to nic dziwnego, że rodzice całe życie poświęcają dziecku, a potem ono wyjeżdża i tylko kartki wysyła na święta. Dzieciom trzeba dać pozytywne wzmocnienie, które zbuduje ich poczucie własnej wartości. To wystarczy. Jak nie stracimy też własnego, to wystarczy do szczęścia.
>>> Zła sytuacja materialna nie powinna być podstawą do odebrania dziecka rodzicom. Ale tak właśnie się dzieje. Czytaj więcej.