Jej autorem jest paryski ekonomista Thomas Piketty. Przyszłość od dawna wróżono mu wielką. Doktorat zrobił w London School of Economics w wieku 22 lat. Zaraz potem zaczął wykładać na najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelniach (MIT).

Koło trzydziestki miał już własną uczelnię, czyli nowo powstałą Paris School of Economics. Dziś Piketty jest lekko po czterdziestce. I właśnie opublikował książkę, na którą ekonomiczny światek czekał od dobrych kilku lat.

Francuz podsumował w niej swoje prowadzone od ponad dekady badania. Rzecz nosi tytuł... „Kapitał”. I oczywiście ma się odpowiednio kojarzyć. Bo dopiero w podtytule jest zdanie „W XXI wieku”.

Konikiem Piketty’ego są nierówności dochodowe. Temat ostatnio bardzo popularny. I to nie tylko wśród zatwardziałych lewaków. Dość powiedzieć, że rosnące nierówności stały się jednym z kluczowych zagadnień ostatniego forum ekonomicznego w Davos.

Reklama

Piketty to jednak postać we współczesnej ekonomii na tyle nietuzinkowa, że i w takim tłoku potrafi się wyróżnić.

Francuz pokazuje, że akumulacja kapitału, która dokonała się w ostatnich 30 latach we wszystkich rozwiniętych społeczeństwach, jest wręcz obezwładniająca. I tak na przykład w roku 1979 do kieszeni 1 proc. najbogatszych Amerykanów trafiało około 17 proc. zysków wpracowanych przez realną gospodarkę.

Dziś zgarnia on 43 proc. całego tortu. Oraz 75 proc. zysków kapitałowych. Wygląda też na to, że z roku na rok wielki światowy kapitał w coraz większym stopniu jest dziedziczony, a coraz rzadziej wypracowany przez genialnego przedsiębiorcę albo wynalazcę.

Ale to jeszcze nie wszystko. Bo choć ta koncentracja bogactwa bije po oczach, to jednak – zdaniem Piketty’ego – niech nas ręka boska broni przed nazywaniem jej bezprecedensową. Bo jest dokładnie odwrotnie.

Lata 1980–2013 (gdy dochody w zachodnim świecie tak mocno się rozjechały) nie są wyjątkiem, lecz normą. Bo tak właśnie rozwijał się zachodni świat przez kilka ostatnich stuleci. Z małym wyjątkiem trwającym od lat 40. do 70. XX wieku.

W praktyce znaczy to tyle: zachodnie gospodarki w naturalny sposób dążą do stanu, w którym kapitał odkłada się w rękach najzamożniejszych. Dzieje się tak dlatego, że zyski kapitałowe zazwyczaj przewyższają tempo wzrostu gospodarczego.

A ponieważ im ktoś bogatszy, tym mniejszą część swojego dochodu wydaje na konsumpcję, ma coraz więcej kapitału do pomnożenia. I koło się zamyka. Tak było przez cały wiek XVIII, XIX i połowę XX. Ta akumulacja nie dokonywała się w społecznej próżni.

Dlatego, patrząc na wykresy przedstawione przez Piketty’ego, widać, że co jakiś czas akumulacja kapitału przerywana jest nagłym cięciem, po którym następuje delikatny spadek. A po kilku latach machina akumulacji rozpędza się na nowo.

Czym są te cięcia? To daty doskonale znane z lekcji historii: 1789, 1848, 1914, 1939. Czyli rewolucje, powstania, wojny. Momenty, w których społeczeństwo nie wytrzymuje dotychczasowych różnic. I leje się krew. To dla nas ważne memento. Bo oznacza, że obecne różnice dochodowe też w końcu przyniosą jakieś polityczne tąpnięcie.

Czy można mu zapobiec? Trzeba wypowiedzieć walkę nierównościom. I to nie tylko z dobrego serca, ale z powodów zdrowego instynktu samozachowawczego. Jak? Poprzez radykalne odwrócenie trendów podatkowych: a więc progresywne podwyżki podatków, opodatkowanie zysków kapitałowych oraz majątek i jego transfer.

No i redystrybucję. Czyli powrót do wzorców z okresu 1930–1970, gdy w reakcji na Wielki Kryzys, a potem drugą wojnę światową wszystkie zachodnie kraje przyjęły niezwykle progresywne systemy podatkowe i położyły duży nacisk na redystrybucję. Efekt? T

en okres to jedyny czas w historii ostatnich kilku stuleci, gdy różnice dochodowe stały w miejscu. A Zachód doświadczył bezprecedensowego spokoju społecznego.

Chcą państwo więcej Piketty’ego? Potrzeba odrobiny cierpliwości. Już wkrótce będzie miał szansę szerzej wyjaśnić swoje tezy na łamach DGP.

>>>Czytaj też: Po polityce czas na gospodarkę. Jak Polska może przeciągnąć Ukrainę na Zachód