Według sondaży liczba mandatów uzyskanych w europarlamencie przez chadeków z EPP i socjalistów z PES będzie porównywalna. W tej sytuacji PiS, obecnie należącemu do mniejszej frakcji konserwatywnej, może przypaść rola języczka u wagi.

Od decyzji Prawa i Sprawiedliwości będą też zależeć dalsze losy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (ECR). W przeciwieństwie do Platformy Obywatelskiej, której dalsza przynależność do chadeków jest pewna, PiS ma szersze pole manewru. Według badań przeprowadzonych tydzień temu na zlecenie brukselskiego VoteWatch, EPP powinna mieć 212 miejsc w 751-osobowym PE. To o zaledwie trzy miejsca więcej niż socjaliści.

Tymczasem obecnie chadecja ma 79 szabel przewagi. Dzięki takiemu wynikowi po poprzednich wyborach centroprawica mogła zarówno mianować szefa Komisji Europejskiej (został nim po raz drugi z rzędu José Barroso), jak i obsadzić nowo powstałą funkcję przewodniczącego Rady, którym został Herman Van Rompuy. Tym razem zwycięstwo w eurowyborach ma jeszcze większe znaczenie polityczne. Dzięki zapisom traktatu lizbońskiego ich wynik powinien być „wzięty pod uwagę przez przywódców unijnych przy wyborze nowego szefa Komisji”.

Polecamy: Wybory na szefa KE: trzej główni kandydaci mają ten sam pomysł na Unię

Reklama

Oznacza to, że następnym szefem KE będzie kandydat zwycięskiej frakcji. W przypadku chadeków powinien nim być prowadzący intensywną kampanię były premier Luksemburga Jean-Claude Juncker. Ale i kandydat socjalistów, obecny szef PE Martin Schulz, nie traci nadziei na zwycięstwo. W przypadku tak niezdecydowanej wygranej liczyć się będzie każdy poseł. A cóż dopiero 20 posłów, których mógłby zapewnić chadekom PiS.

W 2004 r. PiS wprowadziło do PE zaledwie siedmiu deputowanych, którzy dołączyli do eurosceptycznej Unii na rzecz Europy Narodów. Pięć lat temu pisowska drużyna liczyła 15 posłów, z których dziewięciu odeszło w trakcie kadencji. Jarosław Kaczyński dołączył wtedy do nowej frakcji ECR. Dzięki liczbie mandatów Polacy mogli obsadzić stanowisko jej szefa, którym został Michał Kamiński, i zdobyć wpływ na politykę frakcji.

Ile wspólnego z rzeczywistością miały antyunijne hasła sprzed 10 lat? Czytaj więcej tutaj.

Teraz PiS – jak przyznają politycy partii – rozważa trzy opcje. Najpoważniejszą jest pozostanie w ECR. Jako że po wyborach prawdopodobnie będzie w niej mniej brytyjskich torysów niż dziś, PiS jako największa partia frakcji będzie mogło obsadzić ważne stanowiska; nie tylko szefa frakcji, lecz także szefa którejś z parlamentarnych komisji, sekretarza generalnego i dodatkowo wiceprzewodniczącego PE. Oprócz tego jest przecież związany z ECR ośrodek naukowy New Direction, który mogliby zasilić polscy eksperci. Odejście Polaków z ECR poważnie pogorszyłoby sytuację tego stronnictwa.

Druga opcja to stworzenie nowej frakcji, co jest przedsięwzięciem tak ryzykownym, jak trudnym. Trzeba by było bowiem zwerbować do niej co najmniej 20 posłów reprezentujących minimum pięć krajów członkowskich. Trud przy budowie frakcji i tak by się zresztą nie opłacił. Taka mało znacząca grupa stałaby się parlamentarnym planktonem, pozbawionym większej roli politycznej.

I wreszcie trzeci wariant: zawarcie porozumienia i dołączenie do EPP. Smaczku dodaje to, że jest tam już PO. W obecnej sytuacji, jeśli trendy przedwyborcze się utrzymają i EPP nie będzie miała zdecydowanej przewagi nad socjalistami, delegacja PiS byłaby ważnym sojusznikiem w walce o podział stanowisk.

Zagraniczni europosłowie przyznają jednak, że w łonie EPP nie wszyscy powitaliby nowego alianta z radością. Zastrzeżenia budzi społeczny konserwatyzm PiS (choć patrząc na kluczowe głosowania, PO i PiS głosują niemal tak samo), a jeszcze bardziej eurosceptyczna retoryka. Ale przecież do rodziny chadeckiej należy także partia premiera Węgier Viktora Orbána i coraz bardziej wytykana palcami Forza Italia byłego premiera Włoch Silvia Berlusconiego. Ewentualne negocjacje może też utrudnić brak akceptacji ze strony Berlina.

W zamian PiS mogłoby ugrać dla siebie np. fotel koordynatora w którejś z istotnych komisji. Koordynator to poseł, który ustala wspólne stanowisko całej frakcji w różnych głosowaniach, czyli de facto wpływa bezpośrednio na sposób głosowania. PiS musiałoby jednak przełamać niechęć do PO i już teraz zacząć negocjować. – Zdajemy sobie sprawę, że możemy się stać języczkiem u wagi. I rozważamy naprawdę różne warianty, w tym dołączenie do EPP – przyznaje jeden z wpływowych polityków ugrupowania Kaczyńskiego.

>>> Czytaj też: Wybory do Parlamentu Europejskiego: kto ile wydał na kampanię

Ale nie wszyscy postrzegają sprawę w ten sposób. Część polityków PiS uważa, że przystąpienie do frakcji chadeckiej ograniczy ich rolę. I jest też czynnik krajowy. Bycie w tej samej rodzinie z PO ogranicza możliwość krytykowania partii Donalda Tuska za jej działalność na forum PE. W grę wchodzi też, o czym nikt nie chce mówić oficjalnie, czynnik finansowy. Będąc dużą grupą w mniejszej frakcji PiS miałby dla siebie proporcjonalnie większe fundusze niż jako mała grupa w dużej frakcji. I jest wreszcie ryzyko roztopienia w wielkiej rodzinie politycznej.

– Przynależność do największej frakcji to oczywiście uczestnictwo w głównym nurcie, ale z drugiej strony nasz wpływ na politykę tej frakcji byłby ograniczony. A polityka EPP nie zawsze jest nam na rękę – przyznaje jeden z eurodeputowanych PiS. Pozostaje czekanie na wynik wyborów i dyskretne rokowania. Bo PiS nawet nie dołączając do chadeków może być ich sprzymierzeńcem w czasie powyborczych roszad.