Istnieje sto powodów dla których polska debata ekonomiczna jest koślawa. Ale chyba najważniejszy z nich brzmi: w Polsce słabsze ekonomicznie klasy społeczne nigdy nie miały swojej wygadanej i skutecznej reprezentacji. I co gorsza nie mają jej nadal.

Owszem. Dla ekonomicznie wykluczonych (od ofiar transformacji do prekariatu) istniały całkiem konkretne oferty. Najważniejsze zostały sformułowane przez dwie siły: tzw. lewicę postkomunistyczną (czyli SLD) oraz szeroko rozumianą prawicę (dziś PiS). Żadna z tych ofert nie została jednak dotrzymana. Tę SLD-owską pogrzebali Leszek Miller, Jerzy Hausner i Aleksander Kwaśniewski w latach 2001-2004 tworząc podstawy płaskiego systemu podatkowego (obniżka CIT i otwarcie drogi do płacenia liniowego PIT-u) oraz superelastyczny rynek pracy (plan Hausnera). Dlatego SLD-owskiej oferty już dziś nie ma. Było minęło. Temat to już co najwyżej dla historyków.

Z ofertą prawicową jest trochę inaczej. Ona ciągle jakoś się trzyma, a szeroko rozumiana prawica chętnie sięga do lewicowej (gospodarczo) retoryki. W praktyce cierpi jednak na chroniczna nieumiejętność przekucia jej w czyny. Nie zrobił tego (mimo szumnych deklaracji z expose) rząd Olszewskiego, nie zrobiła AWS (sprzymierzona z arcyliberalną UW). I nie zrobiło tego PiS w latach 2005-2007. Bo Jarosława Kaczyńskiego dużo bardziej interesowały wtedy inne obszary polityki. A jak już coś w gospodarce robił, to były to raczej posunięcia idące w kierunku odwrotnym niż socjalny (spłaszczenie PIT-u przez wierzącą w arcyliberalną teorię skapywania Zytę Gilowską). Z takim dorobkiem istnieje bardzo wielkie prawdopodobieństwo, że nawet jeśli prawicy uda im się przejąć władzę w przyszłym roku, to ekonomicznie wykluczonych znów czeka gorzkie rozczarowanie.

>>> Czytaj też: Woś: Koledzy! Nie wszyscy chcą żyć w anarchokapitalizmie!

Reklama

Dzieje się tak – tak mi się zdaje – z dwóch powodów. Po pierwsze szeroko rozumiana prawica po prostu interesuje się innymi rzeczami. Tu nie było (i nie widać) postaci, która by (niczym Clinton w 1992 roku) przesunęła polityczne priorytety ogłaszając „gospodarka głupcze”. Owszem, PiS od czasu do czasu oburzy się na umowy śmieciowe, pełzająca prywatyzację usług publicznych czy podatkową bezkarność zagranicznych koncernów. Ale w szufladach nie pojawiają się odpowiednie projekty ustaw, które by mogły temu zaradzić.

Gorzej. Bliskie prawicy środowiska intelektualne nie podejmują nawet próby skierowania debaty publicznej na nowe -powiedzmy bardziej socjalne - tory. Zamiast tego wpływowe i sympatyzujące z prawicą media żyją zupełnie innymi sprawami. Kłócą się zaciekle o Powstanie Warszawskie, dorobek Endecji ostatnio o Ukrainę i Rosję albo o kwestie obyczajowe. Nie mówię, żeby to nie były tematy interesujące. Albo, że historia i obyczajowość jest „obsesją” prawicy. Bo proszę zwrócić uwagę, że obóz liberalny „obsesje” ma dokładnie te same i też by się w kółko spierał o historię, Rosję i obyczajowość. Niestety w tym ferworze sporu gospodarka schodzi na drugi albo trzeci plan. A jeśli już się w prawicowej narracji pojawi to najczęściej jako maczuga przy pomocy której można uderzyć w PO. Tylko czy z tak ustawionymi priorytetami można ruszyć tematy ważne dla ekonomicznie wykluczonych obywateli III RP?

I tu dochodzimy do wyjaśnienia drugiego. Otóż wewnątrz prawicy jest (jak się wydaje) wyraźne pęknięcie. Bo zauważmy, że gdy prawica zaczyna mówić o gospodarce to zaraz obok argumentacji socjalnej pojawia się opowieść skrajnie… liberalna. A więc anty-etatystyczna, skrajnie wolnorynkowa i obarczająca za wiele naszych problemów skostniałą i „socjalistyczną” (sic.) Unię Europejską. I jak się tak głębiej wsłuchać to ta druga opowieść jest nawet lepiej słyszalna.

To skutkuje faktem, że na rok przed kluczowymi dla prawicy wyborami na prawej flance polskiej polityki nie ma projektu zreformowania Polski w kierunku bardziej socjalnym. A jeśli takie projekty są to prawica nie chce (albo nie potrafi) ich pokazać. Ani w publicystyce ani w polityce. To dziwi. Zwłaszcza, że prawicy po ewentualnym przejęciu władzy będzie trudniej niż PO. Siłą Platformy było to, że płynęła z bezpiecznym neoliberalnym prądem (nie licząc kilku wyjątków, jak reforma OFE). Jeśli prawica nie chce być PO bis (a chyba nie chce) będzie musiała narobić sobie wrogów. I to nie tylko wśród wyborców lecz również za granicą (korporacje) i na rynkach finansowych. Tylko, że w takim wypadku koniecznie musi wiedzieć czego chce. Bo inaczej jej przygoda z władzą znów może okazać się bardzo krótka.