Pedro Cortez pracował pod ziemią kilka lat. Jednak po tym, jak latem 2010 r. jego życie zawisło na włosku i wisiało tak przez długich 70 dni, uznał, że górnikiem nie chce i nie może już dłużej być.
ikona lupy />
Złoto / Bloomberg / Kiyoshi Ota

Pedro Cortez pracował pod ziemią kilka lat. Jednak po tym, jak latem 2010 r. jego życie zawisło na włosku i wisiało tak przez długich 70 dni, uznał, że górnikiem nie chce i nie może już dłużej być. 26-letni wówczas Chilijczyk był jednym z pracowników kopalni miedzi i złota San José, którzy w wyniku tąpnięcia zostali cztery i pół roku temu zasypani na głębokości ponad 600 m.

Ponad dwa miesiące, jakie spędził wtedy wraz z 32 kolegami w ciasnej kopalnianej komorze o powierzchni niewielkiego mieszkania (raptem 50 m kw.) głęboko odcisnęły się na jego psychice. - Zanim doszło do zawału, nie do końca chyba zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie codziennie się narażam - przyznaje rok po wypadku, gdy wraz z Claudio Yáñezem, innym ocalonym wtedy górnikiem odwiedza targów górniczych w kolumbijskim Medelin. Mimo namów nie godzi się wejść do wystawionej w jednej z hal kapsuły Fenix2, dzięki której jemu i wszystkich pozostałym uwiezionym wtedy pod ziemią górnikom uratowano życie.

Reklama

Takich oporów nie ma Yáñez. Z uśmiechem na twarzy wielokrotnie daje się fotografować w ratowniczej kapsule. Claudio, gdy doszło do tąpnięcia, miał 34 lata i więcej doświadczenia w górniczym rzemiośle, niż jego młody kolega. Z pracy pod ziemią nie zrezygnował. - To nie jest dla mnie problem - deklarował w rozmowie z nami podczas targów w Medelin. Wierzy, że skoro San Lorenzo - św. Wawrzyniec, którzy w chilijskiej tradycji sprawuje szczególną opiekę nad górnikami (odpowiednik Św. Barbary w Polsce) - raz już wybawił go z tak wielkiej opresji, to nie pozwoli mu już zginąć pod ziemią.

Nie oznacza to jednak wcale, że Yáñez nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie - dosłownie - wisi nad nim codziennie, gdy zjeżdża pod ziemię do pracy. Przeciwnie ma pełną świadomość, tego co mu grozi. Szczególnie teraz, po wydarzeniach z 2010 r. Chilijczyk wie jednak równie dobrze, że poza górnictwem trudno będzie mu znaleźć pracę, która pozwoli utrzymać żonę i trójkę dzieci.

Ta trudna prawda towarzyszy większości południowoamerykańskich górników. Wielu z nich miało znacznie mniej szczęścia, niż Pedro Cortez, Claudio Yáñez i ich koledzy z kopalni San José. To wprawdzie niewielka i wyposażona gorzej, niż wiele innych kopalni złota na świecie, ale jednak legalna. Dzięki temu uwięzieni w 2010 r. pod ziemią górnicy mogli liczyć na szybką i - jak się później okazało - arcysprawną akcję ratunkową. Dziesiątki, a może i setki tysięcy innych kopaczy złota, naraża się codziennie pod ziemią na zawalenie stropu, wybuch lub pożar pracując w znacznie niebezpieczniejszych warunkach, czasami pod przymusem i to nielegalnie. Nie wiadomo, jakie byłby ich lat, gdyby to w ich kopalniach doszło do podobnego tąpnięcia, jak to, które nawiedziło San José.

Zresztą przecież co kilka miesięcy w mediach całego świata pojawiają się informacje o ludziach, którzy stracili życie poszukując i wydobywając złoto w nielegalnych kopalniach w Ameryce Południowej, Afryce, czy w Południowo-wschodniej Azji.

Rok temu w kopalni złota pod Johannesburgiem w Republice Południowej Afryki na skutek zawału uwięzionych zostało ponad 200 górników. Uratowało się 11 z nich. W połowie maja 2013 r. w indonezyjskiej prowincji Papua w Grasberg, największej odkrywkowej kopalni złota na świcie, uwięzionych pod ziemią zostało kilkudziesięciu górników. Z życiem uszło tylko ośmiu. Mniej więcej w tym samym czasie w wypadku w kopalni złota w regionie Darfuru na zachodzie Sudanu zginęło co najmniej 60 osób. Miesiąc później w wyniku tragedii w kopalni złota w Ndassima w Republice Środkowoafrykańskiej śmieć poniosło co najmniej 37 górników, a w marcu wypadek w kopalni złota w Tybecie kosztował życie kilkadziesiąt osób.

Według oficjalnych danych w Chinach w 2013 zginęło w kopalniach 1049 górników. Zdaniem ekspertów faktyczny bilans jest najpewniej wyższy, ponieważ właściciele wielu kopalń z obawy przed stratą zysków często nie zgłaszają władzom podobnych zdarzeń. Do ilu wypadków dochodzi na całym świecie w nielegalnych kopalniach i ilu górników nigdy już nie wychodzi na powierzchnię nie sposób powiedzieć.

Przed laty najgorszą sławą cieszyły się kopalnie złota w RPA. Należą do najgłębszych na świecie, a w latach 80. i 90. za czasów były także najniebezpieczniejsze. Choć w ciągu ostatnich 20 lat władze i właściciele znacznie poprawili sytuację i tak co roku w południowoafrykańskich kopalniach złota ginie ponad 100 osób.

Nic więc dziwnego, że w 2013 r. właśnie w RPA wybuchł wielki strajk górników zatrudnionych przy wydobyciu cennych metali. Podwyżek o minimum 60 proc. (właściciele kopalń i firmy zarządzające nimi planowały podnieść pobory o kilka proc.) żądało kilkadziesiąt tysięcy protestujących górników. Rok wcześniej górnicze strajki przerodziły się gwałtowne zamieszki, w których zginęło kilkadziesiąt osób. 34 górników z kopalni platyny zostało zabitych przez policję.

>>> Polecamy: Chile: górnicy żyją w dobrobycie, a dzięki temu rośnie konsumpcja

Więcej szczęścia mieli pracownicy wspomnianej już kopalni Grasberg w Indonezji, którzy dzięki trwającemu cztery miesiące strajkowi zdołali wywalczyć w 2011 r. m.in. na 37-procentową podwyżkę wynagrodzeń.

W Grasberg kruszec wydobywa się 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Pod osłoną nocy pracownicy, a także obcy próbują wykopać tu cos dla siebie. Jednaj prawdopodobniej największe nielegalne wydobycie jest udziałem RPA. To z pewnością jedno z tych państw, w których funkcjonuje najwięcej nielegalnych kopalni. Wypadek, jakie zdarzył się przed rokiem pod Johannesburga, dotyczył właśnie nielegalnej eksploatacja nieczynnych już złóż. Mieszkańcy RPA, w której stopa bezrobocia wynosi 25 proc., często nie mają po prostu innego wyjścia niż niezgodne z prawem wydobywanie kopalin. Nielegalne kopalnie kwitną jednak na całym świecie i wydobywa się w nich wszystko, co tylko można pozyskać z ziemi od diamentów i platyny, poprzez węgiel, a na piachu kończąc. W niektórych departamentach Kolumbii nielegalnych kopalń jest więcej, niż tych działających zgodnie z prawem.

Najwięcej złota w Kolumbii pozyskuje się w departamencie Antioquia, którego stolicą jest Medelin. Stąd pochodzą aż cztery na pięć gramów produkowanego w kraju kruszcu. Takie bogactwo drzemiące w ziemi to nie lada gratka dla poszukiwaczy, ale również dla grup przestępczych, które pasożytują na lokalnych biedakach. Nie jest rzadkością, że mieszkańcy wsi są siłą zmuszani do nielegalnej poszukiwań na złotonośnych terenach Amazonii. Tym samym podwójnie ryzykują – raz kopiąc bez odpowiedniego zabezpieczenia, a dwa narażając się na groźbę grupom przestępczym.

Na górników czyhają także inne niebezpieczeństwa, choćby... utonięcie. Złota szuka się bowiem nie tylko pod ziemią, ale również pod powierzchnią wody. Na wielu południowoamerykańskich rzekach, jak opowiada w jednym ze swoich telewizyjnych programów Wojciech Cejrowski, działają nielegalne kopalnie nazywane tu draga. - W całej Ameryce Południowej jest ich pewnie 100 tysięcy - mówi znany podróżnik i dziennikarz. Draga to niewielkie zacumowane zazwyczaj u brzegów barki, na pokładzie których w poszukiwaniu cennego kruszcu przepłukuje się codziennie dziesiątki ton żwiru. Podnosi się go z dna rzeki, ale aby było to możliwe leżące tam kamienie i muł, trzeba wzbudzić. Robi to przy pomocy sprężonego strumienia wody opuszczający się pod powierzchnię górnik.

Aby pozyskać kilka gramów złota, trzeba często przerzucić i przepłukać kilkanaście ton żwiru. Do wydobyć złota z materiału, jaki zostaje po procesie płukania, używa się rtęci. Trujące opary tego metalu to kolejne zagrożenie dla zdrowia i życia poszukiwaczy. Powstały w ten sposób rtęciowo-złoty amalgamat trafia do handlarzy, którzy wytapiają z niego cenny kruszec. Gros zarobku ze sprzedaży pozyskanego w ten sposób złota, pozostaje właśnie w ręku tych ludzi. Wykonujący najcięższe i najniebezpieczniejsze prace górnicy muszą się zadowolić drobną częścią zysku.

Problem nielegalnych kopalń złota znany jest doskonale władzom Chile, Boliwii, czy Peru. Chodzi nie tylko o grabieżczą gospodarkę i zatruwanie środowiska choćby rtęcią, ale również o wyrąb lasów. Co roku pod topór idą tam dziesiątki tysięcy hektarów amazońskiej puszczy.

>>> Czytaj też: Związkowcy strzelają sobie w stopę. Wzrośnie import węgla z Rosji