USA i inne państwa Zachodu powinny zachować ostrożność wobec arabskiego NATO, szczególnie, że panarabski sojusz nie przypomina tego Północnoatlantyckiego - czytamy w komentarzu redakcyjnym agencji Bloomberg.

Koalicja wojskowa państw arabskich, które działają w obronie własnego interesu, pokazując wreszcie, że chcą wziąć kolektywną odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo. Kto mógłby się sprzeciwić takiej inicjatywie? Prawie nikt, o ile arabski sojusz nie przybliży świata do sunnicko-szyickiej zimnej wojny, która mogłaby się rozlać na cały Bliski Wschód.

Linie uskokowe w Jemenie

Ciężko jest trafnie ocenić potencjał rodzącej siły wojskowej pod przewodnictwem Arabii Saudyjskiej. Analogia, którą czyni wielu obserwatorów, porównując sojusz państw arabskich do „bliskowschodniego NATO”, bardziej niż uspokajać, niepokoi.

Sojusz Północnoatlantycki (NATO) był pierwszym sojuszem o charakterze przede wszystkim obronnym przeciw potencjalnej agresji Związku Radzieckiego. NATO było generalnie zainteresowane utrzymywaniem status quo: Sojusz nie miał interesu w rozjuszaniu Moskwy, podnoszeniu żelaznej kurtyny czy walce ze światowym rozprzestrzenianiem się komunizmu. I choć to USA były niekwestionowanym liderem w ramach NATO, to już proces podejmowania decyzji przebiegał wspólnie.
Potencjał i cel liczącej 40 tys. żołnierzy panarabskiej armii jest uderzająco inny. Armia ta została bowiem ukształtowana w celu zwalczania zagrożeń regionalnych o charakterze niepaństwowym, takich jak jemeńskie rebelie Huti czy działania Państwa Islamskiego. Sprawia to, że racją bytu tego typu sojuszu jest interwencja.
Choć arabski sojusz może być przedstawiany jako koalicja równych, to “najbardziej równym” jej członkiem jest Arabia Saudyjska – politycznie najsilniejszy i najbogatszy gracz. Głównym przedmiotem obaw Saudyjczyków jest rosnące zagrożenie ze strony Iranu, zaś obecne walki w Jemenie są w rzeczywistości przedłużeniem wojny pomiędzy dwiema muzułmańskimi potęgami – Arabią Saudyjską i Iranem.

Reklama

Równie niepokojące jest to, że nowy sojusz mógłby składać się z państw spoza Zatoki Perskiej, takich jak Egipt, Maroko, Turcja czy nawet Pakistan, który wspiera kampanię w Jemenie. Wygląda to zatem jak globalny sojusz sunnitów przeciw Iranowi.

Czas również nie jest przypadkowy. Bez względu na to, co powie prezydent USA Barack Obama, Saudyjczycy są przekonani, że Waszyngton chce ocieplić stosunki z Iranem, kosztem bezpieczeństwa Arabii Saudyjskiej.

Podczas gdy negocjacje atomowe z Iranem, które toczą się w szwajcarskiej Lozannie, skupiają się właśnie na kwestii wykorzystania energii nuklearnej, państwa sunnickie mogą postrzegać to w kontekście potencjalnej szerszej umowy Waszyngtonu z Teheranem. Podobną dynamikę można zaobserwować na poziomie walki z Państwem Islamskim, w ramach której amerykańskie lotnictwo wspiera irańskie siły militarne w walce o Tirkit i w Afganistanie.

Sami Irańczycy zrobili w ostatnim czasie niewiele, aby zmniejszyć obawy innych państw arabskich. Teheran bowiem nie tylko wspiera jednocześnie rebelie Huti w Jemenie, ale także morderczy reżim Bashara al-Assada w Syrii i Hamas w Strefie Gazy.

Biały Dom postępuje właściwie, podejmując próbę złagodzenia trwającej 35 lat niechęci ze strony Iranu. Porozumienie nuklearne oraz inne działania mogą doprowadzić do reform związanych z prawami człowieka. USA jednak nie mogą być zaskoczone, że w tym samym czasie państwa Zatoki Perskiej, obserwując zwiększanie znaczenia Iranu, będą chciały zbudować własny system bezpieczeństwa, który w efekcie może zwiększyć regionalne napięcia.

USA i inne państwa Zachodu powinny zachować ostrożność wobec arabskiego NATO, szczególnie, że panarabski sojusz nie przypomina tego Północnoatlantyckiego.

>>> Czytaj też: Nowy konflikt trzęsie Bliskim Wschodem. O co walczą w Jemenie?