Unia energetyczna, cudowne dziecko Donalda Tuska, zaczyna dorastać. Choć szczegółowe propozycje coraz bardziej irytują polskich energetyków, to trzeba pogodzić się z faktem, że innej unii nie będzie.

Dla byłego polskiego premiera, a dziś szefa Rady Europejskiej, unia energetyczna oznaczała przede wszystkim gaz. Kontekst polskich propozycji sprzed dwóch lat był oczywisty: wojna na Ukrainie i pogorszenie stosunków z Rosją podważało zaufanie do gazu ze Wschodu. Zmniejszenie zależności krajów wschodniej Europy od rosyjskiego dostawcy, koniec z nieuczciwymi praktykami rynkowymi Gazpromu, likwidacja ogromnego zróżnicowanie cen gazu w poszczególnych krajach UE, większa integracja rynków i zapewnienie bezpieczeństwa dostaw – to były cele polskiego rządu.

Gazowy sukces

Tusk zaproponował też środki, które miały pomóc w realizacji tego celu. Gwoli przypomnienia – były to m.in. rozwój infrastruktury, opracowanie rejestru klauzul zakazanych w kontraktach gazowych (np. zasada take or pay, czy zakaz reeksportu), kontrola umów gazowych przez Komisję Europejską. Osławione wspólne zakupy gazu, z których w Polsce media zrobiły główny punkt programu Tuska, w rzeczywistości miały marginalne znaczenie, były raczej wisienką na torcie.

Znaczna część postulatów gazowych znalazła się w konkluzjach Rady Europejskiej. Nacisk położony został przede wszystkim na rozwój infrastruktury oraz zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego. Służyć ma temu nowelizacja rozporządzenia SOS, które reguluje przepływy gazu między krajami UE w sytuacjach awaryjnych. Komisja Europejska szykuje obecnie zmiany przepisów. O obowiązkowych wspólnych zakupach gazu możemy zapomnieć – de facto żaden kraj UE nie pali się do tego pomysłu.

Reklama

O co toczy się więc gazowa rozgrywka w Brukseli? M.in. o kontrolę umów gazowych. W unijnych instytucjach ścieraja się dwa nurty. Jedni chcą aby każdą taką umowę, obojętnie czy zawiera ją rząd czy firma prywatna, Komisja Europejska sprawdzała ex ante. Inaczej mówiąc, każda firma, która podpisze umowę z Gazpromem czy Qatar Gas musiałaby dawać ją do akceptacji urzędnikom Komisji.

Z pozoru wydaje się to bezzasadną podejrzliwością i biurokratyczną ingerencją w działania przedsiębiorstw. Rezultaty postępowania, które niedawno zakończyła komisarz ds konkurencji Margreth Vestager w sprawie umów z Gazpromem pokazują jednak, że nie jest to takie proste. Bywało, że firmy unijne w zamian za rabaty czy inne bonusy zgadzały się na klauzule tak jaskrawo sprzeczne z unijnym prawem, że trudno przypuścić, iż nikt się tego nie domyślił. Przykładowo według nieoficjalnych informacji w bułgarskim kontrakcie z Gazpromem znalazł się zapis, iż rząd w Sofii będzie popierał South Stream.

Przeciwnicy kontroli uważają jednak, że Komisja nie ma ani możliwości ani też potrzeby sprawdzania wszystkich gazowych kontraktów firm prywatnych, bo jest ich za dużo. Powinna więc ex ante sprawdzać tylko państwowe. W prywatne zaś ingerować jedynie wtedy, gdy otrzyma sygnał wskazujący, że coś jest nie tak.
Unia chce elektrycznej integracji

O ile gazowa unia energetyczna jest więc sporym sukcesem Polski, o tyle zupełnie inaczej przedstawia się unia „elektryczna”. Prądu w przeciwieństwie do gazu nie da się magazynować, trudniej więc zapewnić swobodne przepływy między państwami, znacznie większa jest też rola operatora sieci przesyłowych.

Przez ostatnie kilka lat mamy w UE prawdziwą rewolucję na rynku energii elektrycznej. Prąd z odnawialnych źródeł wypiera z rynku energię ze źródeł tradycyjnych. Ma pierwszeństwo w dostępie do sieci i jest subsydiowany poprzez gwarantowane ceny i inne systemy wsparcia.

Ceny na rynku hurtowym spadają, elektrownie konwencjonalne zamiast 6 tys. godzin w roku pracują na pół gwizdka. Ale wciąż są potrzebne – kiedy wiatr nie wieje a Słońce nie świeci prąd musi być w gniazdkach. W wielu krajach UE toczy się więc dyskusja czy nie powinno się dopłacać elektrowniom tradycyjnym za to, że są gotowe zapewnić odpowiednią ilość mocy w systemie. W niektórych krajach, m.in. w Wielkiej Brytanii, zbierane są już doświadczenia.

Komisja Europejska na tzw. mechanizmy mocowe (capacity mechanisms) patrzy jednak bardzo niechętnie. Jeśli już mają powstawać, to nie w każdym kraju z osobna, lecz na szczeblu regionalnym, np. dla Polski, Niemiec i Czech łącznie. – Problem braku mocy w szczytach należy rozwiązywać wygładzając same szczyty, np. sterując popytem – tłumaczą nam urzędnicy w Brukseli.

Komisja uważa też, że bezpieczeństwo energetyczne zapewnia nie dopłacanie przez państwo do tradycyjnych elektrowni, lecz zwiększona wymiana transgraniczna. Z ulotek opracowanych przez Komisję można się dowiedzieć, że unia energetyczna ma służyć przede wszystkim integracji źródeł odnawialnych w całej UE. Bo jeśli wiatr nie wieje i nie ma Słońca na Pomorzu, to może akurat świecić w Meklemburgii, więc brakujący prąd popłynie stamtąd.

Dlatego Komisja ogromny nacisk kładzie na budowę połączeń transgranicznych. Do 2020 r. pójdzie na to 35 mld euro, dzięki czemu każdy kraj ma osiągnąć przynajmniej 10 proc. poziom handlowej wymiany międzynarodowej.

>>> Polecamy: Grecja wpada w objęcia Rosji. Jest porozumienie w sprawie budowy gazociągu

Ponadgraniczna destabilizacja

Co to oznacza dla Polski? Wielką niewiadomą. Na razie prąd z zagranicy płynie do nas kablem ze Szwecji i połączeniem z Ukrainą. Są to jednak niewielkie ilości. Znacznie większe znaczenie ma wymiana z Niemcami nad którą nie sposób zapanować. Wskutek niekontrolowanej wymiany z Niemcami Polska stała się w 2014 r. po raz pierwszy importerem energii elektrycznej netto.

Przez nasz kraj idą bowiem tzw. przepływy kołowe z Niemiec do Austrii i Bawarii. W północnych i środkowych Niemczech jest większość tamtejszych wiatraków, a brak jest mocy przesyłowych w samych Niemczech. Przepływy kołowe destabilizują prace naszej sieci, w dodatku ze względu na nieprzewidywalność nie sposób tym prądem handlować.

Ma się to zmienić dopiero w 2017 po zainstalowaniu tzw. przesuwników fazowych, dzięki którym nad przepływami będzie można zapanować. Moc, którą będzie można sprowadzić z Niemiec wzrośnie wtedy do 500 MW. Po wybudowaniu trzeciego łącznika z naszym zachodnim sąsiadem (teoretycznie planowany jest w 2022 r. ) wyniesie już 2 tys. MW, co będzie miało wpływ na rynek w całym kraju.

Ceny hurtowe prądu w Niemczech są bowiem już ok. 10 euro za MWh niższe niż w Polsce , choć nad Renem i Łabą gospodarstwa domowe płacą znacznie więcej niż nad Wisłą. O cenie hurtowej decyduje bowiem koszt wyprodukowania, a wiadomo, że w wiatrakach i panelach fotowoltaicznych jest on najniższy – wiatr i Słońce są za darmo.

W wizji unii energetycznej przedstawianej przez Brukselę tani prąd z Niemiec płynie sobie swobodnie do Polski. To z kolei przyprawia o ból głowy naszych energetyków. Prąd z Niemiec sprawi bowiem, że część naszych elektrowni węglowych będzie pracować krócej, zatem po prostu nie zarobi na siebie.

W spółkach energetycznych trwają teraz gorączkowe analizy jak import z Niemiec wpłynie na opłacalność naszych wytwórców. A jednocześnie energetycy chcą mieć pewność, że prądu nie zabraknie – żaden kraj nie chce się uzależniać od importu. Poza tym wciąż nierozwiązany pozostaje problem dostaw w szczycie – gdy nie wieje i nie świeci.

>>> Czytaj też: "Nie zrezygnujemy z łupków". Wywiad z prezesem Orlenu

Zgryz z energią odnawialną

Polska i brukselska wizja „elektrycznej” unii energetycznej są więc skazane na zderzenie. Komisja Europejska właśnie pisze tzw. market design czyli nowy model rynku energii. To jeden z najważniejszych elementów unii energetycznej. Ma być gotowy w 2016 r. – Mamy nadzieję, że w Unii Europejskiej zwycięży myślenie rynkowe – mówił na ostatnim Europejskim Kongresie Gospodarczym Dariusz Marzec, wiceprezes PGE. – Ale unijni urzędnicy widzą to inaczej. – To nie źródła odnawialne będą musiały się dostosować do rynku, ale rynek do źródeł odnawialnych – mówi nam wysoki urzędnik Dyrekcji ds. Energii w KE.

Nie znaczy to, że Komisja nie widzi także potrzeby reformy funkcjonowania odnawialnych źródeł energii. Mówi się o ujednoliceniu modeli wsparcia dla odnawialnych źródeł w całej UE, tak aby Niemcy nie mogli zalewać innych krajów tanim, bo potężnie dotowanym prądem. Zapoznaliśmy się z fragmentami projektu modelu rynku, który był omawiany w Komisji jeszcze kilka tygodni temu. Znalazło się tam nawet zdanie, że należy zrewidować przywileje w dostępie do sieci jakie mają niektóre technologie odnawialne. Chodzi głównie o elektrownie wiatrowe na lądzie i panele fotowoltaiczne, które dziś korzystają z pierwszeństwa w dostępie do sieci.

Cokolwiek przygotuje Bruksela, jedno jest pewne – unii energetycznej Polska sama nie zatrzyma. Na początku czerwca Polskie Sieci Energetyczne podpisały list intencyjny z operatorami m.in. Niemiec, Czech i krajów skandynawskich. Dotyczy on właśnie usuwania barier w przepływie w wymianie transgranicznej. Komisja Europejska chce też wymusić na krajach członkowskich szczegółowe plany wdrażania unii energetycznej, z których państwa będą rozliczane.

Trzeba więc powoli przyzwyczajać się do myśli, że w ciągu kilkunastu najbliższych lat dotychczasowy rynek energii zmieni się całkowicie.

Autor jest redaktorem naczelnym serwisu WysokieNapiecie.pl.