Australia już 25. rok z rzędu nie ma recesji. Jej mieszkańcy powinny z tego korzystać, bo w kolejnym roku wiele może się zmienić. Millenialsi muszą przygotować się na cięższe czasy - pisze William Pesek, felietonista Bloomberga.

PKB Chin, największego rynku eksportowego Australii, zwalnia. Nie powinno więc nikogo dziwić, że australijska gospodarka zmaga się z taki problemami jak słaby wzrost wynagrodzeń, rosnące zadłużenie gospodarstw domowych i niski przyrost zatrudnienia. Tutejszy rząd przyznaje, że w roku finansowym, kończącym się 30 czerwca 2016 roku, spodziewa się 25-procentowego spadku wydatków kapitałowych firm.

To, że Australia jest coraz bliżej recesji, jest dość oczywiste. Pytanie brzmi: czy Australijczycy są na nią przygotowani.

Żadne społeczeństwo nie jest nigdy w pełni gotowe na spadek PKB i kurczące się płace. Australia może okazać się jednak przypadkiem ekstremalnym. 20- i 30-latkowie mieszkający w Sydney, nigdy na własnej skórze nie doświadczyli recesji. „Tak dużo czasu minęło od ostatniej recesji, że całe pokolenie Australijczyków może nie wiedzieć, czego się spodziewać” – uważa Stephen Halmarick, analityk Colonial First State Global Asset Management.

>>> Polecamy: Australia straciła przemysł samochodowy. Do 2017 r. zniknie z kraju ostatnia fabryka

Reklama

Choć tzw. millenialsi mogą najmocniej ucierpieć z powodu załamania koniunktury, nie są jedynymi, którzy za to odpowiadają. Zdaniem byłego ekonomisty Bank of America Merrill Lynch Saula Eslake’a, ćwierć wieku nieprzerwanego wzrostu gospodarczego było pożywką dla rosnącego samozadowolenia wśród menedżerów firm, pracowników, wyborców i polityków. Przywódcy Australii szybko zapomnieli, że nad ich gospodarką trzeba nieustannie pracować, by utrzymać konkurencyjność w regionie zdominowanym przez Chiny.

Tony Abbott jest doskonałym przykładem premiera, który wciąż opiera się na pędzie australijskiej gospodarki z przeszłości, choć koszty zaniechanych działań rosną. Jego polityka jest pozbawiona jakichkolwiek pomysłów na zwiększenie innowacyjności i produktywności, czy też stworzenie nowych miejsc pracy poza sektorem surowcowym. (On także sprawił, że Australia z lidera w globalnej walce ze miniami klimatu, przeobraziła się w marudera). Taka postawa premiera Abbotta oznacza, że przywracanie równowagi gospodarczej Australii jeszcze w powijakach, choć chiński popyt na rudę żelaza, miedź i inne australijskie surowce, wyparowuje – twierdzi Konstantinos Venetis z Lombard Street Research.

>>> Czytaj też: Australia, czyli bomba zadłużeniowa z opóźnionym zapłonem

Obecnego rządu nie można jednak obciążyć całą winą. Australijska tendencja do życia przeszłością zaczęła szerzyć się już za rządów Johna Howarda, który pełnił funkcję premiera w latach 1996-2007. Tendencja ta szczególnie intensywnie objawiała się w 2008 roku, kiedy krach na Wall Street zaczął zarażać Australię. Ówczesny szef rządu Kevin Rudd odpowiedział co prawda krótkoterminowymi środkami zaradczymi, ale zainicjował tylko kilka długoterminowych działań mających na celu wsparcie gospodarki. „Fakt, że wyszliśmy z globalnego kryzysu finansowego bez szwanku, sprawił, że nie mieliśmy motywacji do reform. W porównaniu z poprzednimi dekadami, teraz brakuje rządowej inicjatywy do zmian” – uważa David Burchell z Uniwersytetu w Sydney.

Skarbik Joe Hockey (odpowiednik ministra finansów) w rządzie Abbotta czuje się dotknięty takimi opiniami: „Jesteśmy w stanie zrobić wszystko, co trzeba, by utrzymać rekordowe tempo biegu australijskiej gospodarki. Mamy dobrą kreację miejsc pracy. Wciąż chcemy obniżać bezrobocie”. To ambitne cele, jednak Hockey nie wyjaśnia, w jaki sposób jego rząd chce je zrealizować.

Dryfująca polityka rządu Australii zmusiła bank centralny do przejęcia sterów. Sytuacja jest jednak trudna. Ryzyko związane z Grecją zmusiło Bank Rezerwy Australii do obniżenia i tak już rekordowo niskiej 2-procentowej stopy. To jednak może sprowokować nowy boom na rynku nieruchomości w Sydney i innych australijskich miastach. Szybujące ceny pozbawią tym samym millenialsów nadziei na posiadanie własnego mieszkania. Szef RBA Glenn Stevens przyznał, że ceny mieszkań największym mieście Australii są „szalone” i tylko nieliczni Australijczycy mogą się z tym nie zgodzić.

Dodatkowe działania stymulujące gospodarkę w okresie stagnacji PKB mogą też uderzyć w zyski z inwestycji na giełdzie. Konstantinos Venetis z Lombard Street Research zaznacza, że wskaźniki wypłat dywidendy w ciągu ostatnich czterech lat wzrosły do 70 proc. z 55 proc., mimo że tempo wzrostu zysków firm spadało na równi z tempem wzrostu gospodarczego (obecnie 2,3 proc.). Tak wysokie zwroty z akcji pomogły australijskiemu indeksowi ASX200 wyjść z tzw. supercyklu surowcowego, napędzanego przez rynki BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny). Jednak zyski te mogą być niestabilne. „Kruche podstawy gospodarcze stanowią coraz większe ryzyko dla dochodów korporacyjnych i są zagrożeniem dla hojnych dywidend wypłacanych przez australijskie spółki” – mówi Venetis.

Wyhamowanie dywidend i kursów akcji może sprawić, że inwestorzy zaczną zwracać się w stronę rynku nieruchomości. Dołączą do nich milionerzy z Chin, którzy będą chcieli skorzystać australijskiego boomu (zakupy te mogą przyspieszyć po niedawnym podpisaniu porozumienia o wolnym handlu między Canberrą i Pekinem). Wszystko to jeszcze bardziej wywinduje wysokie już ceny mieszkań. Dla australijskich millenialsów oznacza to, że być może będą zmuszeni do zaakceptowania faktu, iż w najbliższej przyszłości czeka ich wspólne mieszkanie z rodzicami. To nie jest przyszłość, jaką im obiecywano. Australia zmierza jednak w kierunku recesji i młodzi muszą nauczyć się z tym żyć.