Choć dewaluacja waluty jest użytecznym narzędziem, to wydaje się, że większość krajów i firm skorzystałaby na wspólnej walucie – nie tylko w Europie, ale w skali całego globu - pisze w felietonie Leonid Bershidsky.

Powiedzieć, że członkostwo Grecji w strefie euro pogorszyło sytuację tego kraju w czasie kryzysu, brzmi dziś prawie jak truizm. Rozumuje się obecnie w następujący sposób: ponieważ Grecja nie miała własnej waluty, to nie mogła jej zdewaluować, a tym samym nie mogła zwiększyć swojej konkurencyjności i wzrostu gospodarczego. Pomimo jednak, że dewaluacja jest użytecznym narzędziem, to wydaje się, że większość krajów i firm skorzystałaby na wspólnej walucie – nie tylko w Europie, ale w skali całego globu.

Dzisiejszy podzielony świat finansowy nie jest fair. Z jednej strony mamy taką Danię, zalew pieniądza – zarówno lokalnego jak i zagranicznego jest tak duży, że główna stopa depozytowa wynosi tam minus 0,75 proc. , a firmy rozważają nadpłacanie podatków, ponieważ duńskie ministerstwo podatków płaci 1 proc. od nadwyżki. Z drugiej strony mamy Grecję, która musiała wprowadzić limity na wypłaty w bankomatów do wysokości 60 euro dziennie w obawie przed gotówkowym krachem.

Rozważmy przez chwilę przypadek Apple, które ma gigantyczne stosy gotówki. Firma ta zarobiła w marcu ok. 160 mld dol. oraz 1,795 mld dol. z tytułu odsetek i dywidend w 2015 roku. To mniej niż 1 proc. Istnieją firmy, a nawet kraje, które marzą, aby mieć finansowanie na takim poziomie, są jednak zmuszone do akceptowania znacznie wyższych stawek – niekoniecznie dlatego, że są niepewnymi kredytobiorcami, ale dlatego, że są często postrzegane jako ryzykowne, co może mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością.

Przed kryzysem finansowym w 2008 roku, zjawisko globalizacji o charakterze finansowym – definiowanej jako międzynarodowe przypływy kapitału – przybierało na sile. Działo się tak częściowo ze względu na to, inwestorzy nie doszacowali ryzyka. Po załamaniu na rynku kredytów hipotecznych w USA, stało się jasne, że agencje ratingowe nie były w stanie pomóc inwestorom w dokonaniu właściwej oceny, a ta była możliwa tylko dzięki specjalistycznej i osadzonej w warunkach lokalnych wiedzy. Europejski kryzys zadłużenia tylko to powierdził, a transgraniczne inwestycje gwałtownie się załamały.

Reklama

Pomimo całej narracji wokół globalizacji i jej negatywnych skutków, pieniądze wcale nie wędrują po całym globie w poszukiwaniu okazji. Pieniądze głównie zostają na miejscu. Nawet niektóre wielkie i zarejestrowane przepływy finansowe o charakterze międzynarodowym są de facto przepływami wewnętrznymi. Są one bowiem realizowane z zagranicznych rajów podatkowych, do których ucieka także rodzimy kapitał. Nic dziwnego, że inwestycje bezpośrednie są najbardziej stabilnym składnikiem transgranicznych przepływów finansowych: firmy i jednostki, inwestując w specyficzne projekty, odrabiają swoją pracę domową na mikropoziomie, a zatem dysponują też najlepszą możliwą informacją.
Generalnie rzecz ujmując, ze względu na odmienne reżimy podatkowe, a także makroekonomiczne i polityczne ryzyka, poszczególne kraje różnią się tak bardzo, że pomyłki się zdarzają. I to nawet w sytuacji, gdy zagraniczny inwestor dysponuje szczegółowymi analizami.

Inwestycja guru obligacji Michaela Hasenstaba w ukraińskie papiery dla Franklin Templeton może tu posłużyć za kluczowy przykład. Transakcja ta została gruntownie przeanalizowana, a sam Hasenstab pojechał w ubiegłym roku do Kijowa, aby rozmawiać z tamtejszymi politykami i urzędnikami. Dziś jednak Ukraina chce przejąć od niego 40 proc. pieniędzy jako część bailoutu ze strony Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW).

Aby zapewnić, że środki finansowe będą dystrybuowane bardziej równomiernie, warto byłoby zmniejszyć ryzyko dla danego kraju. Pomogłoby w tym odebranie poszczególnym krajom uprawnień w zakresie polityki pieniężnej. Ryzyko walutowe zostałoby wyeliminowane – ta sama unia monetarna obowiązywałaby bowiem wszędzie, zaś środowisko stóp procentowych byłoby wszędzie takie samo. Wówczas zdolność kredytowa poszczególnych krajów byłaby największym przedmiotem zmartwień inwestorów. To wciąż wielka niewiadoma i z pewnością wiązałoby się z tym wiele problemów, ale byłoby znacznie mniej zmartwień niż obecnie.

>>> Czytaj także: Wolny handel nie jest dobry dla wszystkich. Zobacz, jak rosła potęga Niemiec i jak zniszczono Grecję

Dziś, przy ok. 140 walutach na całym świecie, niekiedy transgraniczne przepływy finansowe są niebezpieczne. Szwajcaria i Dania ponosiły już w tym roku negatywne konsekwencje zaangażowania we własne waluty. Możliwość dewaluacji walut jest korzystna, ale jest także w dużej mierze iluzoryczna. Co prawda pomaga bilansować budżet, obniżać poziom długu i sprawiać, że eksport jest bardziej konkurencyjny, ale uderza w zwykłych obywateli wyższą inflacją. Poza tym, jak napisał w 2010 roku Stephen Kamin z Rezerwy Federalnej:

“Kryzys pokazał, że jedna ze standardowych funkcji banków centralnych – rezerwa płynności finansowej i ratunkowy kredytodawca - może stać się nieadekwatna w wielu krajach. Wraz ze wzrostem udziału transakcji finansowych realizowanych w walutach światowych – dolarem i euro – zdolność do drukowania rodzimej waluty może okazać się niewystarczająca, aby rozwiązać wewnętrzne problemy z płynnością finansową”.

Krótko mówiąc, państwa, oddając kompetencje w zakresie drukowania pieniądza, mają coraz mniej do stracenia. Być może nawet mogą potrzebować dyscypliny, narzuconej przez zewnętrzną władzę monetarną. Kraj, który jest uzależniony od jednego surowca naturalnego – powiedzmy ropy – chciałby go sprzedawać wtedy, gdy jego cena jest wysoka. Kraj taki wiedząc, że dewaluacja waluty nie będzie możliwa, gdy ceny surowca zaczną spadać, zacznie gromadzić środki na wszelki wypadek.

>>> Polecamy: Igrzyska olimpijskie zrujnowały gospodarkę Grecji? Sportowe święto, którego nikt nie chce

Gdyby świat używał tej samej waluty, problemy stworzone nieumyślnie przez euro, nie powtórzyłyby się. Niemieckie banki w zbyt dużym stopniu chciały finansować projekty na europejskich peryferiach, ponieważ ufały członkom tej samej unii walutowej. Ponadto - dzięki wspólnej walucie inwestowanie w Europie stało się prawie bezproblemowe, czego nie można powiedzieć o inwestycjach w innych państwach świata. Świat połączony jedną unią walutową przyniósłby podobny efekt w skali globu.

Oczywiście pojawiłoby się pytanie o to, kto miałby zarządzać globalnym bankiem centralnym. Z pewnością chciałyby USA – dolar w końcu jest jedną z walut światowych – ale opór innych globalnych graczy mógłby zatopić ten projekt. W tym miejscu być może przydałoby się coś na kształt Bitcoina, czyli zdecentralizowany system, który działa przy niewielkiej ingerencji ze strony człowieka. Wymagałoby to ustanowienia zasad zapobiegających przechyleniom rynku tak, aby system sam się regulował.

Oczywiście to wszystko jest naiwną utopią. Przeszkód na drodze do takiego celu nie sposób nawet oszacować, nie mówiąc o czysto technicznych komplikacjach. Ale to ćwiczenie intelektualne pozwala nam uzmysłowić sobie, jak skomplikowanym projektem jest strefa euro. Ci, którzy spisali wspólną walutę na straty, nie doceniają jej. Jasne - na drodze euro było wiele potknięć, a niektóre kraje udowodniły, że nie są zdolne do budowy unii walutowej. Pamiętajmy jednak, że członkowie strefy euro zbierają doświadczenia i być może któregoś dnia posłużą one przy budowie światowej unii walutowej.

>>> Czytaj też: Jesteśmy peryferiami Zachodu. Kapitał zagraniczny kontroluje ponad 60 proc. firm w Polsce