Czy ktoś mi uwierzy, że mając trzy lokale gastronomiczne, często tankuję za 30 zł, bo na więcej mnie nie stać? - mówi nam jeden z małych przedsiębiorców.

Przedsiębiorcy, sól polskiej gospodarki. Ci średni i ci całkiem malutcy. To sektor, który odpowiada za 66 proc. PKB wytwarzanego przez firmy i w którym pracuje 60 proc. zatrudnionych w przedsiębiorstwach. Kapitaliści. Krwiożercy pasący się na pocie zatrudnianych przez siebie pracowników. Którym nie płacą, a jeśli już, to najniższą krajową. Najchętniej na czarno, pod stołem. To ci, którzy nie chcą się dzielić i kombinują na podatkach. Bo przecież jak ktoś ma własny interes, to musi spać na pieniądzach. Jednak mało komu przyjdzie do głowy, że gros tych kapitalistów to biedafirmy.

I nie chodzi nawet o wielką polską ściemę, jaką są jednoosobowe działalności gospodarcze, czyli ludzie zmuszeni do założenia firmy, bo nie było dla nich etatu. Mam na myśli tych wszystkich dzielnych ludzi, którzy mając pomysł na życie i biznes, tworząc miejsca pracy, podejmując ryzyko i odpowiedzialność za innych, przędą cienko, ale wciąż dają radę. Nauczyli się, jak tankować za parę złotych, jak ubrać za grosze, żeby wyglądać jak milion dolarów, by ważni ludzie chcieli z nimi pertraktować. W jaki sposób przekładać zobowiązania, by nie obudzić się z zablokowanym kontem. I jeszcze tego, co w biznesowym życiu jest ważne, a co najważniejsze. Jak to obliczyć. I nie zwariować.
Jeśli wierzyć wynikom ankiety przeprowadzonej przez Instytut Keralla Research (na zlecenie Rzetelnej Firmy, odpowiedziało 374 przedsiębiorców), 25 proc. z nich, gdyby mogło wybierać drugi raz, to nie zdecydowałoby się na otworzenie firmy. A połowa, gdyby miała taką szansę, poszłaby na etat. Są zmęczeni pracą 24/7, tym, że nie są w stanie przewidzieć dochodów, lękiem, że za chwilę wszystko runie, komornik zlicytuje graty, a oni pójdą na żebry.
Reklama
„Szanowna Pani, tyle się mówi o ofiarach transformacji. O ludziach wytrąconych poza nawias społeczeństwa, pozwalnianych z zamykanych zakładów pracy, polikwidowanych PGR, tracących źródło utrzymania. Jest jednak też druga grupa ofiar transformacji. Ta nie jest opisywana właściwie nigdzie. Jestem jednym z jej przedstawicieli. Nazywa się nas prywaciarzami, sklepikarzami, badylarzami, drobnymi cwaniaczkami. To już właściwie wskazuje na piętno, jakie musimy dźwigać. Jesteśmy złodziejami, kombinatorami, aferzystami. Taki jest społeczny odbiór nas – steranych często życiem i pracą, pozbawionych często energii i pieniędzy – przedsiębiorców. Bo nie jesteśmy przecież biznesmenami. Nasze firmy to żadne MŚP. To małe firemki umiejscowione w Polsce powiatowej. Z dala od większych miast, tworzone od podstaw z małym kapitałem bądź za pożyczone od banków czy też rodziny pieniądze”.
(Do napisania tego tekstu skłonił mnie ten list. Jego fragmenty będę jeszcze cytować).
Na razie przedstawię osoby dramatu. Bohaterów polskiego kapitalizmu.
Kamila, dobiegająca pięćdziesiątki właścicielka firmy ogrodniczej w Zachodniopomorskiem.
Krzysztof, także lat niemal pięćdziesiąt, właściciel kawiarni z ośrodkiem edukacyjnym i dwóch punktów z fast foodem na Śląsku.
Maksymilian, podobny wiek, także Śląsk, firma z branży nieruchomości.
Anita, nie dobija jeszcze do czterdziestki, Mazowieckie, a konkretnie – Warszawa.
Weronika, trzydzieści parę, Mazowieckie, spadkobierczyni niemal centrum handlowego, z którego nie ma dobrego wyjścia.

Kamila chce walić po pyskach

Skończyła ochronę środowiska na Akademii Rolniczej, marzyła o pracy w zieleni, ale nie było. To się chwytała innych zawodów. Ale wciąż kwiatki i trawa były jej w głowie. O założeniu firmy zadecydował przypadek. – Dorabiałam jako tzw. tajemniczy klient – opowiada. To ktoś, kto udając interesanta, sprawdza, w jaki sposób sklep czy jakiś inny punkt obsługi traktuje tych, którzy przychodzą. Czy pracownicy trzymają się procedur, czy się starają itp.
Została przydzielona do kontroli w salonie Mercedesa. Ale tam kupować nie idzie byle kto, trzeba mieć konkretne dochody. Przełożeni uznali, że przydałaby się jej legenda, jakby była policjantem pracującym pod przykrywką. I wymyślili, że będzie występowała jako właścicielka przedsiębiorstwa branży ogrodniczej, bo zna się na tym. – I po dwóch miesiącach od mojej wizyty w salonie zadzwonił jego kierownik. Z prośbą, żebym zajęła się jego ogrodem – wspomina. Palec boży – pomyślała. Ma wiedzę, energię, zawsze chciała się tym zajmować. A tu jeszcze zlecenie nie byle jakie. Poczuła, że może góry przenosić. Założyła firmę, prawdziwą, już nie na niby. Nie było lekko, zwłaszcza że na początku nie miała kapitału, żeby zatrudniać ludzi, wszystko robiła sama. Ale jakoś szło.
Na dzień dobry zamówiła stronę internetową (do dziś większość zleceń dostaje tą drogą), co jakiś czas organizuje akcje reklamowe, nawiązuje znajomości. Cieszy się, kiedy zadowoleni klienci polecają ją znajomym. Zrobiła uprawnienia inspektora nadzoru terenów zieleni. Nawiązała współpracę z deweloperami. Kłopoty? Mnóstwo. Jeden to taki, że nie stać jej na zatrudnianie pracowników na stałe, bo nigdy nie wie, kiedy dostanie zlecenie. Jak ma robotę, skrzykuje ludzi. Ale ci robotnicy to niestabilne towarzystwo. Potrafią jednego dnia przyjść, a drugiego już nie mają ochoty, bo zapili. Potrafią ukraść narzędzia. Nieraz tak się działo, ale z robotnikami jakoś sobie radzi. Większy problem leży w tym, że tak jak każdy Polak jest lekarzem, prawnikiem i politykiem, tak każdy, który ma kawałek ogródka, czuje się ogrodnikiem. Że na przykład trawnik, by był zielonym dywanem niczym przed Pałacem Buckingham, trzeba kosić co 10, góra 14 dni, a nie raz w miesiącu. – Ale i za raz w miesiącu ludzie nie chcą płacić. Przychodzi gość, który ma do pielęgnacji tysiąc metrów kwadratowych trawnika. Rynkowa cena to 50 gr za metr, daję 30 gr. A on sobie szybko przelicza: mam płacić 300 zł za głupie koszenie trawy? – opowiada.
Normalne historie, walka o zlecenia, nie to jest najgorsze. To, co najbardziej ją wkurza i jej przeszkadza, to z jednej strony nieżyciowe przepisy, a z drugiej mała transparentność w życiu publicznym. Bo nie chce powiedzieć, że korupcja. Rynek jaki jest, wiadomo. Brak przewidywalności, zastoje w płatnościach. Współpracuje z taką jedną firmą drogową. Jeszcze nigdy nie przelali kasy w terminie. Kilkumiesięczna zwłoka to norma. A podatki od wystawionych faktur trzeba płacić. Rozlicza się kwartalnie, ale i tak okazuje się, że ten czas to mało. Nieraz zdarzyło się wycofywać fakturę i wystawiać z nową datą. – Wyobraźmy sobie, że mam zlecenie warte 10 tys. zł – tłumaczy. – Muszę od tego zapłacić podatek dochodowy 18 proc., bo VAT-u nie liczę. Co miesiąc ZUS, ponad 1,1 tys. zł. Do tego stałe koszty. Jak jest przerwa w zleceniach, to leżę i kwiczę. Urzędy nie będą czekały, zaraz kary, odsetki, blokowanie konta. Dobrze, że mogę czasem pożyczyć od mamy, z jej emerytury, na życie – wzdycha Kamila.
Firmę otworzyła w 2006 r. I nawet kiedy wybuchnął kryzys, nie narzekała. Ciężko, bo ciężko, ale jakoś się kulało. Do 2014 r., kiedy skończyły się pieniądze unijne i coraz mniej było zleceń od firm budowlanych i drogowych. Natomiast ten rok to całkowita klęska. Rośnie konkurencja, każdego miesiąca powstają nowe firmy w jej branży. Powstają i znikają, nikt ich potem nie jest w stanie rozliczyć za to, co zrobiły. Czasem proszą ją, aby niwelowała skutki ich działania. Najlepiej mają te, które są zakolegowane z urzędnikami z miasta. Mają ceny z kapelusza, ale to do nich się dzwoni, kiedy kwota zamówienia nie przekracza przetargowego limitu. Taka historia: było zlecenie z urzędu miasta na ścięcie 14 topoli. Prosta wycinka, u niej kosztowałoby to 1,5 tys. zł od sztuki. Ale zlecenie wzięła zaprzyjaźniona firma i skasowała 64 tys. zł. Wychodzi po 4,5 tys. od drzewa. – Moje oferty są pomijane, urzędnicy śmieją mi się w nos: nie potrzebują robić przetargów, nie muszą dawać ogłoszeń, nawet zapytań ofertowych. A ja nie będę latała tam z bombonierkami i kopertami. Jakbym poszła, to natrzaskałabym ich po pyskach – jest wściekła, kiedy to mówi. Rozmawiamy ponad dwie godziny, Kamila podaje jeden przykład za drugim. Po którymś takim razie chciała się umówić z prezydentem miasta, bo może ten nie wie, co jego ludzie wyrabiają. Zadzwoniła do sekretariatu, prosi o spotkanie. – W jakiej sprawie? – pyta sekretarka. – Korupcji – rzuciła Kamila. – To niech pani idzie do prokuratury – usłyszała, a zaraz potem stukot odkładanej słuchawki.
Na jesieni przenosi firmę do Londynu. Już zrobiła rozeznanie, już aplikowała w urzędach. Wie, że musi stawić się na rozmowę, dostać numer ubezpieczenia i założyć konto w banku. Obowiązkowa składka na ubezpieczenie zdrowotne to 12 funtów, prawie tyle co paczka papierosów. Guzik się za to dostaje, ale czy u nas jest inaczej? No i tam kwota wolna od podatku to 10,6 tys. funtów. U nas niecałe 3,1 tys. zł. Jakieś pytania? Zostawi sobie w Polsce kilku najfajniejszych klientów, w Anglii będzie zarabiała kasę. Tylko sama nie wie, dlaczego czuje się jak zdrajca swojego kraju. – Ale mam nadzieję, że szybko mi to przejdzie. Bo to nie ja, ale mnie zdradzono.
„Pracujemy od rachunku do rachunku, od płatności do płatności. Nie wiemy, ilu i jakich klientów będziemy mieli. Mamy do cna wyczyszczone karty kredytowe. Pracujemy ponad siły, bez dnia wolnego. Bo przecież firma, bo rachunki, bo raty do banku, bo ambicja. Często tracimy dobre imię, pieniądze i szacunek do samych siebie”.

Krzysztof patrzy w kalendarz i pływa

Krzysztof skończył technikum, chciał zostać inżynierem, ale zrezygnował ze studiów, żeby pomóc bratu w gastronomii. Właśnie się zaczynała nowa epoka, kto mógł, zakładał interes. – A gdybym został zwyczajnym rylem, górnikiem, poszedł pracować na grubę, czyli pod ziemią, już dawno byłbym na emeryturze – dziś tylko się śmieje. Interes szedł dotąd, dokąd istniała dzielnica miasta, ale jak na Śląsku powygaszali przemysł, to razem z górnikami i hutnikami na bruk poszli drobni przedsiębiorcy. Tyle że oni nie dostawali odpraw. – Łapałem się różnych robót. Tu pracowałem na etacie, tam poprowadziłem restaurację dla dużej firmy sieciowej, skończyłem studia hotelarskie, byłem menedżerem w kilku niezłych sieciach – wylicza.
Wreszcie stwierdził, że ma doświadczenie, że zamiast harować na innych, może interes poprowadzić sam. – Chciałem otworzyć edukacyjne centrum z niewielką kawiarenką, a wyszła duża kawiarnia z niewielkim centrum – śmieje się. Okazało się, że sama kawiarnia to za mało, otworzył jeszcze dwa punkty w okolicznych miejscowościach, zwyczajne fast foody: frytki, zapiekanki, hamburger, kebab. Ma wspólnika. Szybko im wyszło, że dola przedsiębiorcy jest całkiem inna niż ta, o której czytali w biznesowej prasie. Po pierwsze konkurencja. Nie tylko z innymi przedsiębiorcami, ale głównie z hipermarketami, dyskontami, które wyrastają jak chwasty. A także z wakacjami, świętami, dniami organizowanymi przez samorządy, eventami sponsorowanymi przez korporacje, na które nie trzeba kupować biletów. – Człowiek zawsze próbuje czarować rzeczywistość, łudzi się, że jutro będzie lepiej, bo inaczej załamałby się albo zwariował – ocenia.
Jak prosperuje? Od rachunku do rachunku, od jednej raty leasingowej za auto do następnej. – Koszty stałe: czynsz to 6 tys. zł miesięcznie, do tego prąd, woda, telefony, płace pracowników, 300 zł miesięcznie na ZAIKS za to, że w lokalach gra muzyka. Czasem koszty są wyższe niż przychody, a gdzie w tym wszystkim towar? – pyta i dodaje, że zdaje sobie sprawę, iż ludzie z okolicy oceniają go jako bogacza. – A ja czasem jestem w stanie zatankować auto tylko za 30 zł, żeby dojechać z miejsca na miejsce i nie stanąć po drodze – mówi.
Kawiarnia jest duża, to prawda, ale nie może być mała, bo musi w dobre dni przechwycić wszystkich potencjalnych klientów. Jak ludzie wychodzą z kościoła, to nie będą czekać, aż się zwolni stolik – tłumaczy Krzysztof. A ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć: że jak kupili kawę, parę ciastek i lemoniadę, to zapłacili 30 zł. Zazdroszczą i obmawiają: ci to są bogaci. A to bogactwo polega na zliczaniu drobniaków i układaniu ich na kupki. Pierwsza, żeby zapłacić pracownikom. Płaci minimalną, 1350 zł na rękę, ale faktycznie kosztuje go to 2,5 tys. zł. Druga na rachunki, choć często gęsto zdarza się odroczyć płatność jakiejś faktury. Trzecia kupka jest na życie. I bywa, że na niej nic nie ma. Wtedy pożycza się od rodziny.
– Gdyby nie to, że mam parę godzin w szkole, pewnie dałbym już sobie spokój – ocenia Krzysztof. Mówi, że kiedyś był bardzo proeuropejski, ale mu się zmieniło. Głównie z powodu wielkich sieci handlowych, które rozprzestrzeniają się jak robactwo, nie płacą podatków w Polsce, zjadają małych. Kiedyś działał w biznesowych organizacjach, ale przestał. Strata czasu, bicie piany, spotkania, na których inni wbici w garnitury próbują ci sprzedać produkty finansowe, których nie potrzebujesz ani na które cię nie stać. – A poza wszystkim – ja nie piję – podsumowuje.
Co dalej? Trzeba się trochę przebranżowić. Teraz stawia na edukację, tak jak w momencie kiedy zaczynał przygodę z biznesem. Ale nie będą to żadne unijne projekty pseudoszkoleniowe. Już próbował: robisz kurs, przychodzą ludzie, którzy podpisują listę i chcą uciekać, a ty musisz ich zatrzymać siłą, bo a nuż przyjdzie kontrola. – To nie w moim stylu – powiada. Ma inny pomysł. Nasza młodzież nie jest głupia, chce się dokształcać, jeśli wie, że się jej to przyda. Za godzinę dobrych zajęć z matematyki ludzie są skłonni płacić ponad sto złotych. A Krzysztof nie ma w zwyczaju odwalać fuszerki. No i jeszcze, jak mówi, nie położył lagi na projekcie kawiarnianym. Ostatnio dobrze sprzedają się desery rodem z PRL. Mają w ofercie krem sułtański, jak z tego filmu „Dziewczyny do wzięcia”. Odtworzyli desery z „Czterdziestolatka”, takie kolorowe galaretki wielowarstwowe, jakie kiedyś serwowano w Horteksie. Żeby tylko przeżyć wakacje, kiedy ludzie wyjadą... Na razie Krzysztof stara się robić dobrą minę do złej gry, zakłada garnitur, bo liczy się PR, i jakoś jeszcze pływa.
„Powolutku rosną zobowiązania. Najpierw u dostawców, później przestajemy płacić inne. Obcina się koszty do maksimum, próbujemy dogadywać się z wierzycielami. Aby nie wyjść całkowicie na dupków, postanawiamy zaciągnąć kredyty. Oczywiście prywatne. Jakoś spłaca się najpilniejsze zaległości i jest się w tym samym miejscu. Tyle że z bankowymi odsetkami i spłatą prowizji. Wiemy już, że to nie był dobry pomysł. Niemniej jednak dalej [się] w to brnie. Przesuwa się sobie tylko granice. Przecież się rozwijamy. W przyszłym roku będzie lepiej”.

Maksymilian leczy rany

W 1989 r. skończył technikum samochodowe i wyjechał na wakacje. Kiedy wrócił, nie było już kartek. W październiku otworzył sklep mięsny. Tata, już emeryt, dorabiał u gościa w zakładach wędliniarskich, więc towar był świeży, z pierwszej ręki. Dobrze szło, do połowy grudnia. Hiperinflacja sięgająca 600 proc. Producenci nie sprzedawali żywca przetwórcom, słusznie się bali, że zanim mięso dojedzie do zakładów, oni stracą fortunę. W styczniu 1990 r. miał tyle pieniędzy, żeby kupić skrzynkę wędlin. Na obrocie też nie można było odrobić strat, bo klienci zamiast kilograma kiełbasy kupowali 20 deko.
Mały kapitał, małe obroty. Nie dało się prowadzić dalej interesu. Wtedy po raz pierwszy padł.
Potem jeździł na taksówce, trochę się odbił. Założył biuro turystyczne. Jakoś hulało, choć było coraz gorzej. W 2001 r. wydawało mu się, że trafił w dziesiątkę: pośrednictwo finansowe. Było mniej banków niż dziś, mniejsza znajomość tematu wśród ludzi. Potrzebowali brokera, który by im doradził, załatwił sprawy papierkowe. Potem zaczął się boom w nieruchomościach, to był jakiś 2006 r. Bonanza. – Otworzyłem pięć biur, zatrudniłem ludzi – opowiada Maks. Kolaps zaczął się jesienią dwa lata później, a on właśnie otworzył kolejne biuro, w centrum dużego miasta, z równie dużym czynszem. – Masz koszty stałe, więc jak miesiąc, dwa, trzy nie ma obrotu, robi się gorąco – wspomina. Trzeba było zaraz likwidować biura, zwalniać ludzi. Ale wtedy się łudził. – Masz za sobą lata pracy, doświadczeń, wydaje ci się, że wreszcie możesz rozłożyć skrzydła. Tłumaczysz sobie: za miesiąc koniunktura się zmieni, odbijesz sobie straty, przecież ludzie muszą gdzieś mieszkać.
– Przestałem myśleć racjonalnie, generowałem straty, rosły długi, ZUS, podatki, a pośrednictwo to nie handel, nie dostaniesz kredytu kupieckiego. Ale może to i lepiej – opowiada. W 2009 r. zaczęło się rozpędzać, w 2010 r. wróciła stabilność na rynku finansowym. A jemu szkoda było likwidować placówki, zwalniać ludzi. A ludziom trzeba płacić, by samemu żreć trawę. Otrzeźwienie przyszło dopiero w 2012 r. Od tego czasu pracuje w jednej lokalizacji, sam. – To nie było łatwe, zrezygnować z mocarstwowych planów, pogodzić się, zadowolić małym. Z biznesmena stać się chałupnikiem – przyznaje. I dodaje, jakby na usprawiedliwienie, że z przedsiębiorców tej branży na jego terenie w dobrej kondycji przetrwał tylko jeden. Jemu i tak się udało – przeżył. Daje radę, choć stres go czasem paraliżuje. – Dopóki dobre zdrowie, w porządku, ale co się stanie, jak zachoruję? – pyta.
W jednym miesiącu sprzeda trzy nieruchomości, potem przez dwa żadnej. Ale przynajmniej nie odpowiada za ludzi. Przebranżowić się? – Już mi się nie chce – mówi szczerze. – Małysz nie byłby mistrzem, gdyby zamiast skakać przez cały miesiąc, próbował się w weekendy sprawdzić jako pływak – dowodzi. Zgromadził nieco kapitału, w nieruchomościach zdarzają się okazje, perełki, a on potrafił je wynaleźć. Będą na czarną godzinę, która niewątpliwie nadejdzie.
Na razie Maksymilian jest zmęczony. I wciąż obolały po skrzydłach, które stracił. Śmieje się gorzko, że ma dziś maleńkie marzenia. Pierwsze to takie, żeby było go stać na to, aby zatrudnić choć jednego pracownika. Żeby mógł sobie zrobić wakacje lub choćby wolny weekend. Jednak wciąż się wstrzymuje z taką rozrzutnością. – Jak widzę szambonura buszującego po śmietniku, mówię sobie: Uważaj, Maks, żebyś tak nie wylądował ze swoją starością.
„Podnosimy się z kolan. Wciąż próbujemy. Nie wystajemy w kolejkach do pomocy społecznej, nie wyciągamy ręki po zasiłki. Mamy tysiące pomysłów, utrzymujemy się na powierzchni, dajemy innym zarobić, tworzymy nowe miejsca pracy. Kolejne ekipy polityków obiecują cuda, w które już dawno przestaliśmy wierzyć. Nie poddajemy się jednak, tacy jesteśmy, nie potrafimy inaczej”.

Anita jest na granicy paranoi

Prosi, żeby nie precyzować zakresu usług, które oferuje, bo to niewielka branża, wszyscy się znają. A ona nie chce mieć kłopotów, bo znów zaczyna życie od nowa. Jej historia jest krótka: pracowała w korporacji, ale doszła do wniosku, że na własnym rachunku może obsługiwać klientów lepiej, niż to się dzieje w globalnych firmach. Bo tam, jak w hamburgerowni: klepie się te same kotlety, niezależnie od zapotrzebowania kalorycznego i diety, której klient potrzebuje.
Wzięła pożyczkę, wspólników, wypłynęła na szeroką wodę. I szybko nabrała wody w burty. Raz, że wspólnicy nie okazali się takimi ludźmi, jak myślała: ona harowała, zdobywała klientów, realizowała projekty, tamci czekali na wypłatę. Dwa, że ją, dziecko wychowane w globalnej firmie, która ma zasoby na wypadek kryzysu, służby prawnicze i księgowe, przerosła polska rzeczywistość. Przepisy, które się zmieniają w trakcie roku, urzędy, które nie mają zrozumienia dla żółtodzioba, absurdalnie wysokie składki i nierealne przepisy podatkowe.
Anita, podobnie jak Kamila, służy przykładem: ma zlecenie na 40 tys. zł. plus VAT. Same koszty, z prowizją od licencji, to 20 tys. zł. Pozostałe 20 tys. trzeba podzielić na trójkę wspólników, wychodzi po niecałe 7 tys. na głowę. Następny projekt może być za pół roku, ZUS zapłacić trzeba. I księgowej, bo jak próbowała rozliczać się sama, to zaliczyła postępowanie karnoskarbowe, bo nie zauważyła zmiany w sposobie rozliczania się z fiskusem.
Wypracowała sobie pewien schemat działań na przetrwanie: najpierw trzeba zapłacić ludziom. Jeśli chodzi o budżet państwa, to można się spóźnić z PIT, nawet kilka miesięcy. VAT należy skrupulatnie płacić, bo wchodzą na majątek już po dwóch tygodniach. O ZUS nie będzie mówiła, ma nadzieję, że nie złamie nogi ani nie będzie potrzebowała transplantacji serca. W jej branży trzeba dobrze wyglądać, bo z kimś, kto się ubiera w sieciówce, poważni klienci nie będą rozmawiać. – Nie stać mnie na fryzurę od Jagi Hupało, choć kiedy pracowałam w korpo, nie było to dla mnie problemem – mówi. Dba, aby mieć dobre buty, nie z górnej półki, ale przynajmniej trampki za 200–300 zł. – Trzeba się starać być na modowym topie, znać trendy i mieć czuja, bo inaczej nie ma mowy o zleceniu – dodaje. Raz tryska energią, raz ma depresję. Ale niezależnie od swojego stanu psychicznego jest przekonana, że nie wróci na menedżerski kontrakt i pensję do korpo. – Mam pomysł, mam wiedzę, mam energię i mogę dać innym ludziom pracę – deklaruje. Właśnie zakłada nową firmę. I prosi, żeby trzymać za nią kciuki.

***********************

Teraz miał być ciąg dalszy listu (był długi) i kolejna historia biedafirmy, małego przedsiębiorcy, który boryka się z losem. Weroniki, która odziedziczyła po matce centrum handlowe w niewielkiej mazowieckiej miejscowości. Ale list zakończył się wyzwiskami i groźbami, których nie przystoi cytować. A Weronika nie znalazła dla mnie czasu, czego nie mam jej za złe. Jest strasznie zarobiona. Więc na koniec, w telegraficznym skrócie, jej historia.
Blaszany barak postawili na początku lat 90. Sklep typu mydło i powidło. Zawojowali całą okolicę: świeży towar, duży asortyment, zanim jeszcze na ekrany telewizorów weszły programy kulinarne, oni mieli regał, na którym można było znaleźć sos sojowy, wodorosty do sushi i wasabi. Na mięsnym stoisku różowy schab i purpurowa wołowina były tańsze o dobre parę złotych niż w okolicznych sklepikach. Klienci się sami pchali, trzeba było rozbudować parking. Doszli do wniosku w rodzinie, że warto wziąć kredyt i pobudować takie minicentrum handlowe. Na dole sklep wielobranżowy, na wyższych kondygnacjach siłownia, fryzjer, kosmetyczka – i tak dalej.
Niedługo po tym, jak stanęły mury, okazało się, że za płotem, powstanie Biedronka. Wbrew temu, co mówiły gminne plany zagospodarowania przestrzennego. Przedsiębiorczyni, głowa rodziny, przypłaciła to zawałem. Dziś, schorowana, niepełnosprawna, pozostaje pod opieką dzieci. Które toczą nierówną walkę z molochem. Weronika, w białej bluzce koszulowej i dżinsach rurkach, przeprasza: niech się pani nie gniewa. Nie mam sił, a jeszcze muszę zaopiekować się mamą. Właśnie wyszła ze szpitala. ©?