Dwie giełdy na chińskim lądzie, w Shenzhen i w Szanghaju, zatrzęsły się posadach i od 12 czerwca, gdy doszło do pierwszego tąpnięcia, do końca pierwszej dekady lipca ich indeksy straciły ponad 20 proc. Licząc w pieniądzach to suma ponad 3 bln dolarów, czyli – powiedzmy – podwójne roczne PKB Hiszpanii. Nie chodzi jednak tylko o giełdy, ale o stan chińskiej gospodarki.

Chiny, to kraj wielkich liczb, więc i w tym przypadku o wielkich liczbach mówimy. Jednakże ważniejsze jest to, że nie licząc krótkiego powrotu do komunistycznej ortodoksji i wyhamowania reform bezpośrednio po traumie i dramacie na placu Tiananmen wiosną 1989 r., to pierwszy taki przypadek, gdy w trakcie reform Chinom wyraźnie się nie powiodło. Coś źle skalkulowano lub postawiono nie na tego konia. O co chodzi?

Stan euforii

Nawiązująca do dawnych tradycji giełda w Szanghaju, wznowiła działalność w grudniu 1990 r., będąc jednym z pierwszych sygnałów, że Chiny stawiają na globalizację i kapitalistyczne rynki. Dziś pod względem stopnia kapitalizacji, który w maju 2015 r. sięgał 5,5 bln dolarów, stała się trzecia na świecie, po dwóch nowojorskich, NYSE i NASDAQ. Niedawno wyprzedziła zarówno tę w Londynie, jak w Tokio, choć pozycję na podium teraz znowu traci. Druga giełda, w Shenzhenie, rozpoczęła funkcjonowanie w pół roku po szanghajskiej i też już trafiła do pierwszej dziesiątki na świecie (kapitalizacja rzędu 2,3 bln dolarów styczniu 2015 r.), a ostatnio mocno zacieśniała współpracę z pobliską, też wielką, następną na liście po Szanghaju giełdą w Hongkongu (3,3 bln dolarów w styczniu 2015).

W porównaniu do pozostałych największych na globie chińskie giełdy od początku funkcjonowania miały jedną cechę wyróżniającą: były zadomowione na rynku wewnętrznym i korzystały z własnych inwestorów. A tymi długo były przede wszystkim państwowo-prywatne konglomeraty, będące odpowiednikami koreańskich chaeboli czy najczęściej skupionych wokół jednego banku japońskich keiretsu.

Reklama

Ze względu na dużą nieprzewidywalność i nieprzejrzystość chińskich giełd, obcokrajowcy nauczyli się, że lepiej wchodzić na tamtejszy rynek pośrednio, poprzez dużą giełdę w Hongkongu, a nawet znacznie mniejszą Singapurze. Tym samym, realia chińskich giełd były dotychczas w dużej mierze światem samym w sobie, co może być czynnikiem ograniczającym wpływ chińskiego krachu na rynki światowe.

Zmiana charakteru i gwałtowny skok w kapitalizacji dwóch chińskich giełd, za którym z trudem nadążały niektóre statystki, nastąpiły mniej więcej dwa lata temu, gdy chińskie władze zezwoliły na grę na giełdzie także małym i średnim przedsiębiorstwom oraz indywidualnym inwestorom i graczom. W narodzie z żyłką do hazardu, co jest naukowo i socjologicznie udowodnione, rozpoczęło się nowe szaleństwo i moda „obracania akcjami”.

>>> Czytaj też: Powstaje nowy Jedwabny Szlak. Chiny zainwestują w projekt 40 mld dolarów

Chińczycy uruchomili swoje laptopy, na okrągło śledzili kursy giełdowe, co było widać nawet w środkach komunikacji miejskiej, w metrze, pociągach i autobusach, a wielu z nich zastawiło w tej grze nawet własne domy czy apartamenty, by tylko szybko się wzbogacić. Dzięki temu w ostatnim półtoraroczu oba indeksy chińskich giełd w iście ekspresowym tempie poszybowały w górę. Ten w Szanghaju, który rósł najszybciej na świecie, z kosmiczną prędkością, od grudnia 2013 r. (gdy jeszcze był niższy niż w Tokio, Londynie i Hongkongu – wtedy z kapitalizacja rzędu 3,1 bln dolarów) wzrósł o ponad 100 proc., bo wtedy sięgał 2,5 bln dolarów. Natomiast w Shenzhenie w tym samym czasie podniósł się z 1,6 bln do wspomnianych wyżej 2,3 bln dolarów.

Euforia nowych, rozdrobnionych inwestorów sprawiła jednak, że chińskie giełdy jeszcze bardziej umocniły swą drugą cechę charakterystyczną, a mianowicie: wysoką nieprzewidywalność. Rozkołysanie tych giełd zawsze było stosunkowo wysokie, a od 2014 r. zamieniło się w przysłowiowy roller coaster.

Stan załamania

Sięgająca w początkach 2015 r. liczba ok. 200 mln udziałowców, na dodatek bardzo aktywnych, bowiem dokonujących transakcji znacznie częściej niż średnia na świecie, sprawiła, że szczególnie giełda w Szanghaju w roku 2014 r. praktycznie podwoiła swoją wartość.

Widząc takie sukcesy, do dalszego inwestowania zachęcał jeszcze w marcu tego roku sam szef banku centralnego Zhou Xiaochuan. Nikt natomiast nie zważał na ostrzeżenia ze strony znanego ekonomisty Wu Jingliana, czy popularnego magazynu gospodarczo-finansowego „Caxin”, którzy otwarcie mówili, że po bańce na rynku deweloperskim jeszcze szybciej rośnie bańka giełdowa. Nic dziwnego, że proces jeszcze bardziej przyspieszał. W pierwszych pięciu miesiącach tego roku przybyło dalszych 30 mln inwestorów i graczy. Teraz zaczęli grać już nawet taksówkarze, nie mówiąc o młodzieży!

W takich okolicznościach 12 czerwca przyszło pierwsze załamanie, a potem rozpoczął się trwający blisko miesiąc istny chocholi taniec, z gwałtownymi spadkami, przekraczającymi nawet 5-8 proc. w ciągu doby. Dochodziło do nagłych wzrostów i upadków, ale tendencja była jednoznaczna w swej wymowie: tak jak poprzednio obie giełdy błyskawicznie rosły i szybko zyskiwały, tak teraz gwałtownie traciły, a w raz z nimi tracili głównie mali udziałowcy, tracąc często tym samym dorobek swego życia, postawiony w zastaw hazardowej w gruncie rzeczy gry. W końcu maja mali inwestorzy, wspierani przez często mocno spekulanckie firmy brokerskie, zwiększyli własne wkłady w stosunku do poziomu sprzed roku aż pięciokrotnie, sięgając sumy ponad 350 mld dolarów.

Władze polityczne i finansowe starały się działać racjonalnie i chłodzić nastroje. Najpierw, aż czterokrotnie w tym roku. cięto stopy procentowe. W końcu, w drugiej połowie czerwca, widząc szybki spadek w dół, postawiono najpierw kwoty, a potem całkowitą tamę dla rejestracji nowych udziałowców.

Zaczęto też ponownie zamrażać nowe emisje i pierwotne oferty publiczne (IPO), który to proceder przerwano pod koniec 2013 r., co potem doprowadziło do tego niesłychanego bumu. Teraz ponownie, biurokratycznie, a nie rynkowo, zaczęto ograniczać dostęp do giełd.

Kolejny, już dramatyczny wręcz w swej wymowie krok, podjęty w początkach lipca z obawy przed wybuchem paniki, to powołanie przez rząd specjalnego funduszu, z wyasygnowanym środkami rzędu 19,3 mld dolarów, mającego za zadanie wykupywać akcje zagrożonych spółek i firm. Równocześnie zaczęto wymuszać na brokerach, by nie wpuszczali do gry nowych inwestorów. Tym samym nałożono na domy maklerskie polityczne i biurokratyczne wymogi. Na razie zadziałało, ale nie wiadomo, na jak długo i czy ostatecznie.

>>> Czytaj też: Chiny mają nową strategię. Powstanie klasa średnia i kraj dobrobytu

Dwa ważne wnioski

W chwili pisania tych słów, po całym pakiecie interwencji chińskiego rządu oraz Banku Ludowego Chin, czyli banku centralnego, sytuacja nieco się uspokoiła, ale przecież nie jest przesądzone, czy to, czego byliśmy świadkami w ostatnim miesiącu, to jedynie – jak sugerują niektórzy, raczej w mniejszości – zwykła, choć bolesna, korekta nadmiernie rozbuchanego procesu giełdowej hossy, czy też, jak sądzi większość, coś głębszego, wręcz strukturalnego, związanego nie tylko z giełdami, lecz całą chińską gospodarką i jej procesem rozwojowym.

Wydaje się, choć dopiero historia to oceni, że bodaj po raz pierwszy w całym długim procesie chińskich reform, od końca 1978 r., polityczny woluntaryzm zwyciężył z chłodną ekonomiczną kalkulacją. Za wszelką cenę chciano zmienić model rozwojowy i przestawić mechanizmy napędowe gospodarki z eksportu na konsumpcję wewnętrzną. A chcąc zbudować konsumenta, tzn. klasę średnią, pozwolono mu wejść na giełdę. Nikt na to nie był do końca gotowy: ani władze, ani giełda, ani sami nowi na niej gracze. Dlatego przyszedł krach.

Popełniono także, wydaje się, drugi wręcz strukturalny błąd. Na ostatnim XVIII zjeździe Komunistycznej Partii Chin (KPCh) w listopadzie 2013 r. postawiono na rynek jako „główną siłę napędową w procesach gospodarczych”. Tymczasem uwolniony zbyt szybko i pochopnie rynek pokazał, że wyrwał się spod kurateli władz. Toteż to wszystko, co widzieliśmy w wydaniu władz państwowych, radowych i finansowych w Pekinie po 12 czerwca tego roku, to nic innego, jak szybki powrót do państwowego interwencjonizmu, który dziś do końca nie wiadomo na jakim ostatecznie etapie zostanie wyhamowany.

Tym samym z dotychczasowego przebiegu kryzysu i krachu na giełdach, co ciągle jest jeszcze procesem dynamicznym, płyną dwa zasadnicze wnioski: Chiny wróciły w dużym stopniu do zasad politycznego i ręcznego dyrygowania. Ucierpiał rynek, nie tylko giełdy. Po drugie, tak jak można było przewidywać, zmiana modelu rozwojowego państwa jest procesem bardzo ryzykownym i ogromnie skomplikowanym. Wygląda na to, że przejście na konsumpcję i klasę średnią wcale nie jest i nie będzie łatwe.

Ponadto, nie wiadomo, jak się ta nowo-rodząca i dotychczas otwarcie wspierana klasa zachowa w sytuacji, gdy znaczna część z niej czuje się teraz przegrana i oszukana, bo to właśnie drobni inwestorzy są najczęściej ofiarami krachu na giełdach. Stracili na tym tąpnięciu dorobek swego życia. Co zrobią?

Przebijającą przez chiński internet, zawsze mocno nacjonalistyczny, nuta strachu i zawodu, a nawet teorie spiskowe, zgodnie z którymi do krachu doprowadził spekulant giełdowy George Soros oraz „interesy Zachodu”, przez chwilę zaczęła nawet podnosić oficjalna propaganda. W końcu przerwała te spekulacja wyspecjalizowana instytucja China Financial Futures Exchange.

Uśmierzyła trochę emocje, ale spekulacji nie przerwała. Wszystko to jest bardziej dowodem desperacji i zamieszania, aniżeli racjonalnego wyciągania wniosków z własnych błędów, które w tym akurat przypadku – co jest pewne, i co stanowi nowość na chińskiej drodze reform – zostały popełnione.

Główny chiński lider Xi Jinping, wspierany przez obecną tzw. piątą generację przywódców, w swoich śmiałych wizjach i koncepcjach zbyt dużo i zbyt szybko chciał. Zapomniał o ”lekcji Mao Zedonga”, który kiedyś, też nie licząc się z ekonomicznymi realiami, chciał szybko dogonić i przegonić Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone. Postawił na „wielki skok”. Wiemy, czym to się skończyło: katastrofą i wielkim głodem.

Czym skończy się obecnie, gdy co prawda inne czasy, ale w Chinach znowu wola polityczna wzięła górę nad rachunkiem ekonomicznym? Czy obecna „lekcja chińskich giełd” wystarczy i otrzeźwi śmiałych i wizjonerskich decydentów w Pekinie? Czy na tym się skończy – i jak w ogóle się skończy?

Sporo istotnych pytań narodziło się wokół drugiej gospodarki świata. Jest się nad czym zastanawiać i co śledzić. Bowiem dzisiaj, w przeciwieństwie do ery wielkiego skoku Mao Zedonga, Chiny wiele znaczą – i to, co się w nich dzieje, ma znaczenie także dla nas.

>>> Czytaj też: Tejchman: Czy to już koniec azjatyckiego cudu?