To wyznawcy skrajnego liberalizmu, dla których konieczność negocjowania czegokolwiek z pracownikami jest nieporozumieniem. Jest także przeciwstawna im grupa – ludzi, którzy w związkach, takie jakie są, postrzegają niemal anielskie dobro. To zwykle sami działacze związkowi. Mamy wreszcie trzecią, najliczniejszą grupę – osób, którym jest wszystko jedno. Bo czy są te związki, czy nie ma, i tak w żaden sposób nie wpływa to na ich życie, karierę zawodową i płace.

Tak to już jest z tym punktem widzenia, który zależy od miejsca, w którym akurat spoczywamy. Jednak wszelkie uproszczenia, zwłaszcza w materii dotyczącej tak skomplikowanej i wrażliwej tkanki, jak życie gospodarcze i społeczne, są szkodliwe. Bo czy związki zawodowe są potrzebne? Tak, na co może wskazywać przykład choćby Niemiec, gdzie organizacje pracownicze są ważnym partnerem pracodawców. I gdzie udaje się im funkcjonować zarówno dla dobra swoich członków, jak i zakładów pracy tudzież całej gospodarki. U nas różnie z tym bywa. Czy mogą być skuteczne? Odpowiedź jak wyżej. No, jeszcze do przykładów in plus włączyłabym Francję. Więc co z tymi naszymi jest nie tak, pomijając zły PR, robiony im od dwudziestu z okładem lat? To wielkie rozdrobnienie, które sprawia, że ich głos nie przebija się poza branże czy zakłady pracy (a i nawet tam niekoniecznie). Wzajemne spory i wojenki podjazdowe, na których tracą wszyscy. To staroświecki, jeszcze na wskroś socjalistyczny sposób działania, nastawienie na duże zakłady przemysłowe, których coraz mniej.

Brak wiedzy eksperckiej, zdolności negocjacyjnych, takiego biznesowego know how. I to od samych związków w dużej mierze zależy, czy staną się realną, szanowaną siłą, czy tylko tak sobie będą trwały. Bo w to, że znikną, nie wierzę.