To nie był kompromis. Bo kompromis to rozwiązanie, z którym obie strony mogą jakoś żyć. Na określenie tego, co stało się w Brukseli, mamy w słowniku inne bardziej trafne określenia: rozkaz, dyktat albo ultimatum.

Owszem, w grecko-unijnym „porozumieniu” są punkty sensowne. Ale logika kontrproduktywnej polityki austerity. No bo jak inaczej nazwać konieczność utrzymywania wysokiej nadwyżki budżetowej, która w warunkach niskiej konkurencyjności musi oznaczać cięcia wydatków? A prywatyzacja „na zawołanie”, która na pewno skończy się sprzedawaniem poniżej wartości faktycznej? I jeszcze ten nakaz ekspresowego przepchnięcia „porozumienia” przez parlament w Atenach. Czyli typowe dla każdego ultimatum „nie obchodzi nas, jak to zrobicie, ale macie czas do środy”.

Co dalej z Grecją? Syriza się pewnie wykrwawi, a po Europie pójdzie wieść, że „nie ma innej alternatywy”. Elity polityczne w innych krajach pewnie to trochę przestraszą, ale podskórny gniew będzie narastał.

A z naszej perspektywy? To smutne dni dla tych wszystkich, u których wciąż tliła się iskierka nadziei, że gdzieś tam głęboko jest ta „stara dobra Unia”, do której wchodziliśmy i dla której warto się było zapalić. Ona zasadzała się na opowieści o bogatych, którzy mówią do biedniejszych (czyli takich, jak my): „chodźcie wsiadajcie, my się przesuniemy, wy się usadowicie, ale wszyscy się pomieścimy”. Kryzys grecki sprawdził aktualność tej opowieści i bezwzględnie ją sfalsyfikował.

Reklama