Porozumienie, które europejscy liderzy w poniedziałek rano podpisali z greckim premierem Aleksisem Tspirasem zakończy się prawdopodobnie wielką klapą. Ciężko wyobrazić sobie, żeby kraj, który tak bardzo oddał swoją niezależność jak Grecja, nie poniósł ostatecznie porażki. Porozumienie to pokazało jednak, że wspólna waluta taka jak euro ma niski stopień tolerancji wobec ekstremalnych form demokracji.

Niewielu pamięta, w jaki sposób Syriza doszła do władzy w styczniu. W swoim. „Programie z Salonik” partia Tsiprasa zaproponowała kosztowne środki, które miały doprowadzić do odbudowy państwa opiekuńczego w Grecji. Już wtedy mówiono o potrzebie umorzenia greckiego długu, przywołując przykład Niemiec z 1953 roku i krytykowano poprzedniego premiera Antonisa Samarasa za zbytnią uległość wobec wierzycieli.

„Jesteśmy gotowi do negocjacji i pracujemy nad budową możliwie najszerszych sojuszy w Europie. Obecny rząd Samarasa po raz kolejny jest gotowy zaakceptować decyzje wierzycieli. Jedyny sojusz, na budowie którego mu zależy, to sojusz z niemieckim rządem”.

>>> Czytaj też: Prywatne zyski, uspołecznione straty. Cała prawda o programach ratunkowych

Reklama

Wszystko to brzmi teraz jak straszna ironia. Tsipras nie chciał przymierza z Niemcami, tymczasem teraz pozwolił im i innym krajom UE kontrolować greckie ministerstwa, zezwolił na kwestionowanie wydatków i nadzorowanie specjalnego funduszu, który ma zarabiać na prywatyzacji najbardziej wartościowego greckiego majątku. Grecja będzie pod tak restrykcyjną kontrolą, jak Niemcy po przegranej II wojnie światowej.

Gdyby Grecji udało się znosić ten układ przez kilka dekad, tak jak robiły to Niemcy, mogłaby stać się bardziej nowoczesnym państwem z bardziej odpowiedzialnym rządem. Ale wątpię, żeby dała radę. Jej obywatele, całkiem zresztą słusznie, nie odczuwają tego rodzaju przytłaczającego wstydu i skruchy, które trapiły Niemców po upadku Trzeciej Rzeszy.

Gdybym był greckim deponentem, natychmiast po zniesieniu kontroli kapitałowych, biegłbym do banku, by wypłacić moje ostatnie euro. Czułbym w kościach, że nawet jeśli europejscy liderzy teraz nie pozwolili na to, by na ich oczach upadało euro, prędzej czy później Grecja znów wpadnie w kłopoty. Kraj ten stracił szansę ogłoszenia upadłości na swoim sięgającym 310 mld euro długu i szansę opuszczenia strefy euro. Teraz będzie musiał rozważać bankructwo z 350 mld euro długu lub więcej, wliczając w to dodatkowe obciążenia wynikające z nowego bailoutu.

>>> Czytaj też: Grecja sama sobie winna

Euro jest tak naprawdę następcą niemieckiej marki, bez względu a to, co o tym mogą myśleć pozostałe kraje europejskie. Zanim powstała unia monetarna, niemiecka waluta miała znacznie większe globalne znaczenie niż waluty innych europejskich państw, a wyjście Niemiec z tego klubu momentalnie zniszczyłoby euro. Wspólna waluta przetrwałaby natomiast opuszczenie strefy euro przez jakiekolwiek inne państwo, prawdopodobnie nawet Francję. Jeśli więc chcesz używać następcy niemieckiej marki, musisz być choć trochę Niemcem. Oznacza to niski lub zerowy deficyt budżetowy, ekstremalną dyscyplinę podatkową (unikanie płacenia podatków w Niemczech to nie tylko przestępstwo – wywołuje prawdziwe moralne oburzenie) oraz oparte na sztywnych zasadach podejście do prowadzenia państwa i polityki gospodarczej.

Europejczycy lubią euro, więc wiele państw podejmuje szczere próby bycia choć trochę „niemieckim”. Irlandia, Hiszpania i Portugalia wytrzymały cierpienia związane z bailoutami i ich gospodarki wyszły z nich silniejsze. Ich polityczny krajobraz także jest bardziej „niemiecki”. Centrolewica i centroprawica coraz bardziej się od siebie odróżniają, zamieniają się władzą, a nawet się nią dzielą. Skrajna prawica i skrajna lewica z kolei są coraz bardziej marginalizowane.

W Grecji skrajna lewica zwyciężyła. To było ekstremalnie nieniemieckie. Skutek jest polityczną i prawdopodobnie gospodarczą katastrofą dla Grecji.

Lekcja dla innych krajów jest taka, że jeśli chcą korzystać z wygód płynących z używania wspólnej waluty oraz ze wspólnego handlu i stóp procentowych, nie mogą pozwolić na to, żeby wybory wygrały skrajnie lewicowe lub skrajnie prawicowe partie. Prowadzona przez Niemcy unia walutowa będzie je zwalczać. Jeśli Podemos wygra w Hiszpanii lub jeśli eurosceptyczni Finowie zwyciężą w Finlandii, będą musieli wyprowadzić swoje kraje ze strefy euro, by uniknąć losu Grecji.

Ci, którzy znajdują się po stronie skrajnej prawicy to rozumieją: wszyscy są przeciwnikami euro. Większość z nich jest także antyunijna, choć to jest chyba nieco przesadzone. Jako unia handlowa, nawet jako luźna konfederacja państw, Unia Europejska jest tolerancyjna wobec politycznych ekstremistów. Potrafi znosić nacjonalistycznego quasi-dyktatora, takiego jak Wiktor Orban, czy pozbawionego zasad ekscentryka jak Silnio Berlusconi. Zniosłaby także marksistę takiego jak Tsipras czy ksenofoba, jak Francuzka Marine Le Pen. Strefa euro jednak nie akceptuje różnorodności.

Teraz zarówno Grecy jak i inni Europejczycy będą musieli zdecydować, co zrobią z tą lekcją. To nie musi być koniec europejskiego projektu. To tylko moment, w którym jasne stają się zasady działania poszczególnych warstw strefy euro.

>>> Czytaj też: Veron: Europa chwieje się w posadach? Nic podobnego, UE bywała w gorszych tarapatach