Kraj, z którego co miesiąc ucieka około pięciu tysięcy ludzi, nie przypomina azjatyckiego gułagu. To raczej afrykańska dyktatura w stylu Idi Amina. Właśnie z tego kraju Polska przyjmie uciekinierów.

„Korea Północna Afryki” – taką frazą od lat dziennikarze podsumowują sytuację w Erytrei.

– Nawet gdy już upadłem, słyszałem, jak kule gwiżdżą wokół mnie – wspomina 20-letni Weldab, którego druga próba ucieczki z ojczyzny skończyła się w szpitalu polowym przy obozie dla erytrejskich uchodźców w Etiopii.

Weldab nie poda nazwiska. Inni nie podadzą nawet imienia, większość nie powie nic, zanim nie dostanie się do Europy. Żeby wydostać się z Erytrei, płacą przewodnikom średnio po kilkaset dolarów. Ale to zaledwie pierwsza rata. Pierwszym przystankiem jest Sudan. Dalej pozostaje wybrać trasę na wybrzeże, przez Libię albo Egipt. Ze wskazaniem na pierwszy z tych krajów: w Libii co prawda trwa pełzająca wojna domowa, ale przemytnikom gwarantuje ona pełną swobodę.

W Erytrei nie ma głodu ani wojny – podkreślają władze w Asmarze. – To imigranci ekonomiczni, szukający lepszego życia – kwitują. Ba, pod koniec lipca reżim zażądał od Rady Bezpieczeństwa ONZ śledztwa wymierzonego w przemytników ludzi, którzy mają namawiać Erytrejczyków do masowego exodusu z ojczyzny. Tyle że większość imigrantów powtarza inną historię: o trwającej latami służbie wojskowej. Erytrea, która po kilku dekadach prób oderwania się od Etiopii w końcu wywalczyła w 1993 r. niepodległość, dziś masowo posyła rodaków w kamasze. Formalnie – na 18 miesięcy.
Realnie – bezterminowo. Uchodźcy z Erytrei opowiadają o poborowych, którzy obowiązkową służbę w wojsku pełnili do czterdziestki, nawet pięćdziesiątki.

Reklama


To samo dotyczy rekrutek. Kobiety uciekają z armii, bo dowódcy zakazują zakładania rodziny, zachodzenia w ciążę albo traktują je jako darmową rozrywkę seksualną. – Nie jest to uważane za gwałt – podsumowuje Sigal Rozen z izraelskiej organizacji Hotline for Migrant Workers, zajmującej się wsparciem dla imigrantów docierających do Izraela.
Wśród uciekinierów z Erytrei najwięcej jest 20- i 30-latków albo ich rodzin. Często są to poborowi wysłani do patrolowania granic. Dezerterują razem z bronią, całymi pododdziałami, chociaż wiedzą, że wojsko ma rozkaz strzelania do nich.

Reżim rządzącego od 22 lat prezydenta Isaiasa Afwerkiego uważa wszystkich uciekinierów za zdrajców. Tym samym trafiają oni do tej samej kategorii, co opozycjoniści, z którymi rozprawił się już w pierwszej dekadzie istnienia państwa. Na „zdrajców” czeka archipelag rozsianych po pustynnych częściach kraju obozów. – Gdybyście poczytali opowieści tych ludzi: jak byli traktowali, torturowani, upokarzani, odczłowieczani, nie uwierzylibyście – twierdzi Daniel Mekonnen, niegdyś prominentny sędzia z Asmary.

W ostatnich miesiącach Mekonnen pomagał specjalnej komisji śledczej ONZ w zbieraniu relacji dotyczących naruszeń praw człowieka w swojej ojczyźnie. Wymowa raportu jest klarowna: w Erytrei dochodzi do zbrodni przeciwko ludzkości.

42-letni prawnik ma na pieńku z Asmarą od dobrych kilku lat. Trzy lata temu został wynajęty przez Kuwejtczyków, którzy dostarczali Erytrei energię, by odzyskać blisko 90 mln dol. zaległych płatności. Były sędzia wytropił w jednym ze szwajcarskich banków konto władz w Asmarze, które na mocy decyzji sądu w Londynie zostało zajęte i posłużyło do spłacenia długu. Od tamtej pory Mekonnen znajduje się na liście potencjalnych celów reżimu. Nie on jeden: jak twierdzą niektórzy Erytrejczycy, europejska diaspora ich rodaków jest podzielona na zwolenników i przeciwników reżimu. Stąd choćby przypadki takie, jak ostatnio w Niemczech, gdzie część erytrejskich azylantów skarży się na to, że tłumacze (ich rodacy) pomijają w składanych zeznaniach historie opowiadające o represjach, manipulują nimi albo otwarcie odradzają im opowieści o polityce. Na przeciwnym biegunie sytuują się z kolei ci członkowie diaspory, którzy twierdzą, że uciekinierzy wyolbrzymiają skalę zamordyzmu w ojczyźnie, by zdobyć upragniony status azylanta.

Cóż, z pozoru Asmara to nie Phenian: podróżnicy porównują miasto do afrykańskiego Neapolu, pozostała po włoskich kolonizatorach architektura do art deco w czystej postaci. Przez kilka dekad współdzielenia kraju z Etiopczykami mała Erytrea była cywilizacyjnym centrum kraju. Dziś miejskie kafejki tętnią życiem, gospodarka rozwija się w tempie 7–8 proc. rocznie, przemysł wydobywczy kwitnie, turyści nie są rzadkością. Jednocześnie dobrobyt i względna swoboda kończą się na rogatkach stolicy: jedna trzecia PKB kraju pochodzi z przelewów od diaspory, resztę Asmara zawdzięcza złożom złota, miedzi czy potasu i względnie rozbudowanej infrastrukturze portowej.

>>> Czytaj też: Rosjanie znienawidzą Putina? Władca Kremla posunął się o krok za daleko