Gdyby PiS wygrał wybory, może mieć kłopoty z wypełnieniem reguły wydatkowej, jeśli szybkiemu wzrostowi wydatków nie będzie towarzyszył wzrost dochodów.

Całkowite odejście od reguły wydatkowej jest niemożliwe. Jej istnienie wynika z prawa unijnego. To nauczka po kryzysie, podczas którego okazało się, że dotychczasowe zabezpieczenia – takie jak kryteria z Maastricht – są zbyt słabe.

Reguła została wprowadzona dwa lata temu. Zakłada, że wydatki sektora finansów publicznych rosną w tempie realnego PKB pomnożonego przez inflację. Dodatkowo limit jest obniżany przez różne współczynniki korekty, uzależnione od poziomu długu czy deficytu. Obecnie korekta limitu wydatków w dół wynosi 1,5 pkt proc. W ten sposób reguła ma nie dopuścić do nadmiernego zwiększenia deficytu, a docelowo doprowadzić do zmniejszenia strukturalnego deficytu sektora finansów publicznych do 1 proc. PKB. To oznacza, że w latach wzrostu gospodarczego sektor finansów publicznych powinien mieć nadwyżkę lub co najmniej nie mieć deficytu, a gdy przychodzi recesja – deficyt nie powinien przekroczyć 3 proc. PKB.

Pomysły PiS na okres po ewentualnym zwycięstwie wyborczym, dotyczące zwiększenia wydatków poprzez zmiany w regule, będą miały sens tylko wówczas, jeśli zostaną faktycznie pokryte przez wzrost dochodów. Z wyliczeń samej partii wynika, że realizacja jej wyborczych obietnic to koszt 39 mld zł. Jeśli chodzi o dochody, 8 mld zł miałoby dać wprowadzenie podatku bankowego i od supermarketów, a ponad 50 mld zł – uszczelnienie systemu podatkowego. – Najistotniejszą zmianą będzie wprowadzenie faktur elektronicznych, bo to pomaga w szybkim i precyzyjnym zbieraniu informacji o ewentualnych nadużyciach – zapewnia poseł PiS Henryk Kowalczyk.

Reklama

Jednak to nie musi zadziałać tak szybko i skutecznie, jak się przewiduje. – Zwiększenie dochodów w wyniku opodatkowania obrotów w supermarketach jest realne, ale już bardzo duże zwiększenie ściągalności VAT wygląda wątpliwie. Wtedy takie korekty reguły byłyby ryzykowne, bo oczywiście można wpisać wyższe dochody, ale ostatecznie może się to skończyć znacznie wyższym deficytem i koniecznością cięć wydatków w trakcie roku budżetowego – twierdzi dr Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole i członek Rady Gospodarczej przy premierze. W takim przypadku to, czy reguła nie zostanie naruszona, będzie zależało od tempa wprowadzania pomysłów PiS w życie i tego, czy zmiany podwyższające dochody będą poprzedzały wprowadzenie wyższych wydatków.

PiS ma jeszcze dwa pomysły na zmiany w sektorze finansów publicznych. Po możliwym dojściu do władzy partia zapowiada likwidację budżetowych pożyczek dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. To pomysł wprowadzony w poprzedniej dekadzie, by FUS nie musiał się zapożyczać komercyjnie, ale prawdziwą karierę zrobił w czasie rządów PO i światowego kryzysu. Pożyczanie pieniędzy dla FUS w odróżnieniu od dotacji budżetowej nie generowało deficytu w budżecie. A ponieważ wówczas nie można było zwiększać deficytu w projektach budżetu, bo relacja długu publicznego do PKB przekroczyła 50 proc. PKB, pożyczki były jednym ze sposobów na utrzymanie deficytu na kontrolowanym poziomie. W sumie od 2009 r. do dziś FUS pożyczył z budżetu prawie 41 mld zł.

Koniec sztuczności

– Chcielibyśmy zlikwidować tę sztuczność. Pożyczka dla FUS to w rzeczywistości dotacja, tylko pod inną nazwą – zapowiada poseł Kowalczyk.
Takie porządkowanie finansów podoba się ekspertom. – Zmiana jest uzasadniona. Wykorzystywanie tych pożyczek ma charakter głównie wizerunkowy. Przerzucenie tych wydatków do budżetu oznacza większy deficyt, a on nie jest obecnie mały. Dlatego nie wiem, czy jeśli PiS będzie tworzył rząd, nowy minister finansów będzie skory do zwiększania deficytu – zastanawia się Borowski.

PiS rozważa także likwidację kolejnego rozwiązania, które było efektem kryzysu. Chodzi o Krajowy Fundusz Drogowy, który docelowo miałby być włączony do budżetu. KFD wymyślił ówczesny minister finansów Jacek Rostowski w apogeum finansowych perturbacji na świecie. Fundusz służy do finansowania budowy dróg i w tym celu emituje obligacje, które jednak nie były zaliczane do długu publicznego. To zmniejszało prawdopodobieństwo przekroczenia progów ostrożnościowych zapisanych w ustawie o finansach publicznych, a co za tym idzie – konieczności drastycznych cięć. Ponieważ poziom długu w relacji do PKB spadł, takie zagrożenie zniknęło.

Argumentem za likwidacją KFD jest fakt, że sztuczka działała tylko w odniesieniu do krajowego podwórka, gdyż unijna metodologia i tak ten dług widziała. Z drugiej strony wydatki w KFD na poszczególne cele przechodzą z roku na rok, nawet jeśli inwestycje się opóźniają, podczas gdy w budżecie państwa pieniądze niewydane do końca roku wracają do wspólnej kasy i jeśli opóźniony wydatek ma być poniesiony w kolejnym roku, trzeba go zapisać od nowa w budżecie. To argument, który sprawia, że choć PiS uważa za celową zmianę w KFD, może z nią trochę poczekać.