Polską oświatę coraz trudniej jest utrzymać. Pojawia się więc pokusa prywatyzacji systemu. Doświadczenia Szwecji czy Holandii powinny być jednak przestrogą, by nie robić tego zbyt drastycznie.
Naukowcy z Instytutu Badań Edukacyjnych, oświatowy think tank, wzięli niedawno pod lupę gminne wydatki na oświatę. Chcieli sprawdzić, jakich zmian w przyszłości potrzebują gminy. Przeanalizowali więc sprawozdania finansowe samorządów, a także prześwietlili dane dziewięciu z nich, wysyłając tam ankieterów.
Badanie BECKER pokazało, że gros wydatków na oświatę stanowią te, które pozwalają zapewnić uczniom niezbędne minimum – eksploatacja budynków i wynagrodzenia. Ten drugi koszt to nawet 72 proc. pieniędzy przeznaczanych na oświatę. Tak jest na przykład w Janowie.
Najbardziej kosztownym etapem edukacji okazały się klasy I–VI. Wykształcenie jednego ucznia szkoły podstawowej to wydatek dla gminy na średnim poziomie 8,1 tys. zł rocznie. Koszty w ostatnim czasie znacznie wzrosły – jeszcze w 2007 roku było to 7 tys. zł. Rok nauki jest wart tutaj jedną czwartą więcej niż np. w liceum. Gimnazja i zawodówki też są tańsze. Na jednego gimnazjalistę samorządy wydają 8 tys. zł (6 tys. zł w 2007 roku), na licealistę 6,3 tys. zł (przed ośmiu laty – 4,5 tys. zł).
Wydatki na oświatę stanowią 35 proc. budżetów powiatów ziemskich, 40 proc. gmin miejskich, 45 proc. gmin wiejskich i 43 proc. gmin miejsko-wiejskich. Tymczasem pieniędzy z ministerialnej subwencji oświatowej spływa coraz mniej – przekazywane są one samorządom przez MEN według liczby uczniów, których te mają „na stanie”. Według badań Ośrodka Rozwoju Edukacji Uniwersytetu Warszawskiego połowa gmin przeznacza na oświatę o 10 proc. więcej, niż dostaje z MEN. Dzieci szkolnych z roku na rok ubywa. W roku szkolnym 2006/2007 na jedną podstawówkę przypadało średnio 171 uczniów. W roku 2012/2013 – 159. Podobny spadek jest we wszystkich innych kategoriach szkół. Nic dziwnego – roczniki są dziś prawie o połowę mniejsze, niż w latach 80. Chwilowo szkoły uratuje reforma obniżająca wiek startu do sześciu lat. Po tym jednak, jak przez placówki przetoczy się fala dzieci, znów czeka je walka z niżem.
Reklama
Już teraz i samorządy, i resort edukacji szukają więc sposobów na to, by obniżyć koszty. Jedną z rozważanych ścieżek jest prywatyzacja szkolnictwa tam, gdzie inaczej załatwić się tego nie da.
Od 2009 r., w prawie oświatowym jest furtka umożliwiająca powierzenie osobie fizycznej lub prawnej prowadzenia szkoły. Jest jednak warunek: musi do niej uczęszczać mniej niż 70 osób. Budynki pozostają we władaniu gminy, ale wszystkim zarządza np. stowarzyszenie. W ten sposób omijana jest Karta nauczyciela.
W Polsce pojawił się jednak jeszcze jeden sposób na prywatyzację szkolnictwa. Na razie zastosował go Gdańsk. Miasto wybudowało nowoczesny gmach z przeznaczeniem na szkołę, a potem rozpisało przetarg na najemcę, który poprowadzi szkołę publiczną. Formalnie to jeszcze nie prywatyzacja. Faktycznie – owszem.
– Ewentualne ustawowe zablokowanie jakichkolwiek możliwości „outsourcingu” prowadzenia szkół samorządowych to żadne rozwiązanie. Warto jednak przynajmniej załatać luki w przepisach, które tego typu działania regulują. Korzyści finansowe nie mogą być jedynym motywem outsourcingu, a sama decyzja w tej sprawie musi zostać poprzedzona debatą publiczną i solidnym bilansem korzyści, kosztów i oczekiwanych rezultatów. Pora z tym tematem się w końcu zmierzyć, bo problemy demograficzne i finansowe to dla samorządów naturalna zachęta, by przychylnie spojrzeć na pomysł prywatyzacji szkół – ocenił w analizie dla Instytutu Spraw Obywatelskich dr Dawid Sześciło, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego.
Taki sposób prywatyzowania oświaty może nie być ostatnim pomysłem. Znacznie bardziej radykalne rozwiązania zaczęła testować Szwecja 15 lat temu.
Mechanizm, który dwie dekady temu wymyśliła Szwecja, był prosty – państwo buduje placówkę, ale żeby obniżyć koszty jej funkcjonowania, oddajemy uczniów pod kuratelę spółki. Miał to być sposób, by podnieść jakość szkolnictwa bez konieczności równoczesnego podnoszenia państwowych nakładów na edukację, czyli w konsekwencji podatków.
– Szwecja zastąpiła jeden z najbardziej uregulowanych systemów szkolnictwa na świecie, jednym z najbardziej zderegulowanych. To doprowadziło do takich skandali, jak ten z 2011 roku, kiedy okazało się, że szkoły prowadził legalnie pedofil – relacjonowała sprawę agencja Reutera. A szefowa największego nauczycielskiego związku zawodowego w Szwecji, Eva-Lis Siren oburzała się, twierdząc, iż trudniej jest otworzyć budkę z hot dogami, niż szkołę.
Szwedzki projekt zaczął się jednak sypać. Wkrótce jedna z największych spółek zarządzających szkołami, zarządzana przez Duńczyków JB Education, po prostu zbankrutowała. Jak tłumaczyli szwedzkiej prasie przedstawiciele firmy, ze spodziewanych 2,8 tys. uczniów do szkół zapisało się jedynie 1,7 tys. Ta różnica spowodowała załamanie. Pracę straciło około tysiąca osób, a 11 tys. dzieci zostało pozbawionych dostępu do edukacji. Firma zostawiła 150 mln dol. długu. Koszty musiał wziąć na siebie szwedzki rząd.
Rynek edukacyjny przejęły firmy z sektora private eqiuty, które zamiast wykorzystywać przekazywane im z budżetu środki na prowadzenie szkół, obracały przekazywaną subwencją. Przeprowadzona w ten sposób deregulacja szkolnictwa miała dla Szwecji doniosłe konsekwencje. W 2000 roku kraj znajdował się na 16. miejscu w rankingu umiejętności matematycznych międzynarodowych badań PISA. Szwedzki piętnastolatek osiągał średnio 510 punktów. Sześć lat później młodzi Szwedzi osiągali już tylko 502 punkty, co spowodowało, że ich kraj spadł w tabeli na 21. lokatę. W 2012 r. punktów było średnio 478, a Szwecja znajdowała się na 38. miejscu w rankingu. Daleko za Polską, która w tym czasie awansowała z 23. na 16. lokatę. Mechanizm miał dla kraju jeszcze jedną przykrą konsekwencję – jak pokazują badania, powiększyła się przepaść edukacyjna między uczniami.
– Znam szkoły w Holandii, które część przekazywanej im subwencji przestały wykorzystywać na cele edukacyjne. Zamiast tego zaczęły zachowywać się jak instytucje ubezpieczeniowe czy banki – inwestować te pieniądze na giełdzie. Podobnie jak szwedzkie, zbankrutowały, kiedy rozpoczął się kryzys finansowy – mówi Fred Van der Leeuwen, przewodniczący zrzeszającej związki zawodowe pracowników oświaty organizacji Education International.
Rewolucyjny pomysł zainteresował też inne kraje, tą samą drogą chciała podążyć m.in. Wielka Brytania. Ibrahim Baylan ze szwedzkiej partii socjaldemokratycznej przestrzegał publicznie Brytyjczyków, by nie podążali ślepo szwedzką drogą, bo model nie działa tak, jak powinien. – Nikt nie przewidywał, że tak wiele firm z sektora private eqiuty wejdzie na rynek edukacyjny – mówił dla „The Guardian”. W ubiegłym roku w Szwecji dziesięć największych firm prowadzących szkoły było zarządzanych przez takie fundusze. Żaden inny europejski kraj nie powierzył tak wielu uczniów prywatnym firmom.
Do największych zwolenników prywatyzacji szkół w szwedzkim modelu należała Partia Zielonych. Zanim jednak na Wyspy przeszczepiono ten model, ujawniły się szwedzkie problemy. Zieloni publicznie przeprosili za swoją politykę i przyznali, że mogłaby doprowadzić szkolnictwo do ruiny.