Na trzecim w tym roku nadzwyczajnym szczycie Unii Europejskiej wyasygnowano dodatkowy 1 mld euro na poradzenie sobie z kryzysem migracyjnym. Z góry wiadomo, że to zbyt mało.

Ten kryzys skupił na sobie uwagę polityków i mediów. Także w Polsce, choć późno, bo dopiero pod koniec lata, gdy zaczęły do nas docierać dramatyczne obrazki z budapeszteńskiego dworca Keleti. Lepiej jednak późno niż wcale, bowiem – chcąc nie chcąc – Polska też jest „krajem frontowym” UE poprzez sąsiedztwo z pogrążoną w konfliktach Ukrainą. To fakt, ta fala, która zalewa teraz Europę, nie przechodzi (jak dotąd) przez nasz kraj, ale przecież nie można argumentować, że tak będzie stale. Uchodźcy na większą skalę mogą do nas jeszcze dotrzeć i wcale nie o głośne i kontrowersyjne wyznaczone przez UE kwoty tutaj chodzi.

Przemytnicy górą

Mamy do czynienia z kryzysem o charakterze strukturalnym, tzn. takim, który ma głębokie korzenie i może trwać nawet przez lata. Chodzi o proces długofalowy i wielce skomplikowany. Uchodźcy, to już wiadomo, docierają do Europy dwoma głównymi szlakami: śródziemnomorskim, którego symbolem stała się włoska wyspa Lampedusa, oraz otwartym wiosną 2015 roku bałkańskim, wiodącym z Turcji przez Grecję, Macedonię i Serbię na Węgry, a gdy te zbudowały przed imigrantami mur, przez Chorwację i Słowenię do Austrii, a stamtąd do wymarzonego eldorado, czyli Niemiec, oraz w mniejszym stopniu także do państw skandynawskich (głównie Szwecji).

Poprzednio przez długie miesiące opinię publiczną zajmowała Lampedusa, nawet papież Franciszek się tam wybrał. Trafiali na nią uciekinierzy z pogrążonej wojną i wewnętrznym chaosem Libii (to uchodźcy), ale też migranci – obywatele borykających się ze strukturalną biedą państw, głównie Sahelu, w tym Erytrei czy Sudanu.

Reklama

To właśnie tą drogą w roku 2014 trafiło do Europy aż 280 tys. migrantów, jak szacuje europejska wyspecjalizowana agenda Frontex i jak wynika z danych ONZ-owskiego UNCHR – urzędu Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców.

Rok 2015, jak już widzimy, jest o wiele bardziej dramatyczny. Z Turcji ruszyła szlakiem bałkańskim o wiele silniejsza fala, na dodatek – na co wszystko wskazuje – całkiem nieźle zorganizowana przez rozmaite grupy przestępcze, które zwietrzyły dobry interes, przekupiły tureckie władze, a może nawet zyskały ich ciche przyzwolenie, kto wie? W każdym razie wystarczy wybrać się chociażby do Izmiru, by się przekonać, że za sumę od 700 do 4 tys. dol. lub euro (o takich kwotach mówią migrujący) wypycha się przeładowane pontony na morze, w kierunku Grecji i dalej na północ kontynentu. I niestety na razie to gangi są górą, a władze pozostają bezradne.

Na ścieżce bałkańskiej skład jest inny niż na śródziemnomorskiej. Tu przeważają przedstawiciele Syrii (60–65 proc.) oraz Afganistanu i Iraku, a więc państw objętych konfliktami. Choć zwraca uwagę całkiem spora liczba Pakistańczyków i przedstawicieli innych nacji, także Afryki, a nawet Azji Południowo-Wschodniej, co tylko jeszcze bardziej uzasadnia tezę o zorganizowanej akcji.

Jest jasne, że podstawowym źródłem tej nowej wędrówki ludów są konflikty i wojny domowe oraz pojawienie się (w czerwcu 2014 r.) tzw. Państwa Islamskiego (ISIS) i jego brutalne działania. Według bodaj najbardziej wiarygodnych danych UNCHR, mamy w efekcie w tamtym regionie do czynienia z 12 mln osób przesiedlonych lub usuniętych z domów (displaced people) i aż 4 mln uchodźców osadzonych w obozach w krajach ościennych (około 2 mln w Turcji, nieco ponad 1 mln w niewielkim Libanie, a reszta w Jordanii). To jest skala problemu, z którym przychodzi nam się borykać.

Teraz UE podaje, że wspomniany na wstępie 1 mld euro ma być przeznaczony właśnie dla osób w tych obozach i – w mniejszym stopniu – na wzmocnienie teraz dziurawych zewnętrznych granic Unii oraz na cele Fronteksu – koordynującej zarządzanie nimi agencji UE.

To mało, bowiem mamy do czynienia z wielowymiarowym i wielopłaszczyznowym kryzysem, wymykającym się łatwym uogólnieniom, tak poręcznym w kleconych naprędce komentarzach w mediach. Są tutaj elementy geopolityki (zachowanie Turcji, ścieranie się interesów mocarstw), odmiennych strategii, zderzenia cywilizacji, na co nakładają się tragedie ofiar i cyniczny handel ludźmi i ich nieszczęściem. Jest wreszcie oczywiście element religijny, aspekt odpowiedzialności moralnej czy politycznej, ale też wątek socjalny, no i gospodarczy.

>>> Czytaj też: Koniec zimnej wojny na linii USA - Rosja? Obama po dwóch latach spotkał się z Putinem

Niemcy grają egoistycznie

O tym ostatnie chyba najwięcej mówi inna liczba, podana dwa dni po szczycie UE, po specjalnym spotkaniu kanclerz Angeli Merkel i jej gabinetu z przedstawicielami 16 niemieckich landów, które mają przyjąć gros tych migrantów (nawet do 800 tys. z 1 mln osób, które mogą do nas w tym roku dotrzeć, o czym mówił na szczycie przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk). Podano wtedy, że na każdego zarejestrowanego uchodźcy czy migranta przeznaczy się 670 euro miesięcznie, co daje wstępny szacunek kosztów rzędu 4 mld euro (niektóre analizy mówią już nawet o sumie 12,5 mld euro rocznie).

Oczywiście taki komunikat, podobnie jak przez wielu uważane za błąd wcześniejsze zaproszenie migrantów do Niemiec przez kanclerz Merkel, fali nie powstrzyma. Natomiast podana suma, jak można przypuszczać, stanie się pewnie jakimś punktem odniesienia podczas planowanego na początek 2016 roku podziału kwot uchodźców, uzgodnionego – jak wiemy, nie bez kontrowersji, bo wyłamała się Słowacja, a trzy państwa naszego regionu, (Węgry, Czechy i Rumunia) się wstrzymały – na spotkaniu ministrów spraw wewnętrznych państw członkowskich UE na dzień przed ostatnim szczytem.

Wiadomo, co należałoby zrobić: zatamować źródła tej fali! To jednak z dzisiejszej perspektywy niemal utopia, bowiem akcji lądowej wymierzonej w ISIS, przecież niezmiernie kosztownej, nikt za bardzo nie chce, a zbudowana przez Amerykanów koalicja z kilkoma państwami arabskimi (Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn, Arabia Saudyjska, Jordania) pozwala jedynie na – również kosztowne, choć raczej mało skuteczne – naloty i ataki powietrzne.

Tymczasem do konfliktu w Syrii ostatnio aktywnie włączyła się Rosja, broniąc interesów swego „sojusznika”, prezydenta Baszszara al-Asada, którego usunięcie jest warunkiem wstępnym wszelkich rozwiązań pokojowych dla Amerykanów i Francuzów, choć ostatnio już nie dla Niemców, co tylko komplikuje sytuację. Tymczasem, nie miejmy złudzeń, Rosja zwietrzyła swą szansę, bowiem im więcej uwagi będą skupiać straszliwa (około 240 tys. śmiertelnych ofiar!) wojna domowa w Syrii oraz działania ISIS, tym mniej pozostanie dla Ukrainy. A przecież cel strategiczny Moskwy od początku jest jasny: powrót do rządów w Kijowie jakiegoś namiestnika à la Janukowycz, a jeśli nie, to destabilizacja niepokornego sąsiada. O zniesieniu dokuczliwych przecież sankcji gospodarczych czy zaakceptowaniu aneksji Krymu już nie mówiąc.

Geopolityka i skomplikowany rachunek sił głównych graczy, w tym mocarstw, prowadzą do jednego wniosku: mamy przed sobą wspomniany na wstępie skomplikowany, strukturalny kryzys. Rozłożony na lata oraz – nie miejmy złudzeń – kosztowny, bo z jednej strony wojna, a z drugiej obozy i migranci, miliony ludzi poza domem i w ruchu, a wszystkim przecież trzeba zapewnić najpierw wikt i opierunek, a potem stałe osiedlenie, wykształcenie, asymilację i wreszcie pracę. To też kosztuje, a przy tym nie będzie łatwe.

Kraje takie, jak Niemcy czy Szwecja (9,5 mln mieszkańców, z czego ponad 1,5 mln to uchodźcy), wyraźnie stawiają na migrantów. Oczywiście część skierują z powrotem, ale większość chyba przyjmą. A to dlatego, że – według ich politycznych oraz naukowych analiz – ich społeczeństwa się starzeją, potrzebne są dodatkowe ręce do pracy. To, że inni patrzą na tę kwestię inaczej, mniej się liczy. Toteż trudno się dziwić, że Niemcom zarzuca się egoizm.

>>> Czytaj też: Putin jest skazany na Europę. Chińczycy nie chcą rosyjskiego gazu

Stawka: solidarność

Tu jednak stajemy przed wyzwaniem, kto wie, czy nie największym. Podstawową stawką w tym kryzysie nie są bowiem nawet wysokie koszty wszystkich operacji, lecz europejska solidarność, tak na scenach wewnętrznych poszczególnych państw, jak pomiędzy nimi. Jak widać, już zarysował się ponownie podział na Wschód i Zachód kontynentu. A może być tych podziałów jeszcze więcej, albowiem pod znakiem zapytania stanęły też nadrzędne europejskie wartości, z których do niedawna byliśmy tak (wspólnie) dumni.

W chwili pisania tych słów mamy chaos. Namioty z uchodźcami można zobaczyć na centralnych placach i skrzyżowaniach głównych europejskich miast, od Aten po Paryż i Brukselę. Węgry kłócą się z Austrią i Chorwacją, ta z kolei z Serbią. Powróciły kontrole na granicach, a Węgry zbudowały mur i postawiły zasieki. Jak z tego wyjść? Chyba nikt nie wie, a interesy coraz bardziej się rozjeżdżają.

Tylko silne przywództwo mogłoby nas z tego niebezpiecznego zapętlenia wyprowadzić, ale UE, a raczej jej ciało wykonawcze, jakim jest Komisja Europejska, nadal dowodzi, że jest nazbyt technokratyczna i biurokratyczna (kwoty!). Natomiast kanclerz Niemiec, najsilniejszego organizmu na kontynencie, ponownie zdaje się bardziej patrzeć na interesy własne niż całego kontynentu. W takiej sytuacji, paradoksalnie, na najbardziej zdecydowanego i konsekwentnego przywódcę europejskiego wyrasta premier Węgier Viktor Orbán.

Tyle tylko, że przyjęcie jego optyki i jej zastosowanie grożą wizją rządzących się wąsko rozumianymi interesami państw narodowych, odgrodzonych od siebie murami i zasiekami, strzeżonych przez uzbrojone patrole. Czy tego właśnie chcemy? Czy tak pod presją migrantów, którzy – nie łudźmy się – nie przestaną do nas napływać, ma wyglądać europejska jedność?

To byłby bodaj największy koszt, jaki my, Europejczycy, poniesiemy, jeśli się nie dogadamy. Byłby on większy niż wszelkie dotychczas szacowane lub podawane sumy. A możemy, niestety, go ponieść, jeśli nie usuniemy źródeł tego skomplikowanego zjawiska, a więc nie doprowadzimy do zakończenia wojen poza naszymi granicami i nie uderzymy w przemytników, począwszy od tych operujących na terenie Turcji (w końcu państwa członkowskiego NATO).

Powiedzmy szczerze: Zachód – rozumiany przede wszystkim jako USA i UE – na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej narozrabiał (interwencje w Iraku i Libii, brak strategii wobec Syrii). Teraz dobrze by było, by naprawił swoje grzechy. Naprawi czy też zagra z Moskwą, za co to tym bardziej ostatecznie zapłaci europejską solidarnością, którą przez ostatnie lata z takim trudem budowaliśmy?