Sztuczne wyspy są tworzone poprzez nasypywanie tysięcy ton piasku na skały i rafy w obszarze Wysp Spratly na Morzu Południowochińskim. Chińskie roszczenia terytorialne na Morzu Południowochińskim obejmują ok. 80. proc. tego akwenu. Podstawą tych roszczeń jest tzw. linia dziewięciu kresek, która nie jest uznawana przez żadne inne państwo. Linia dziewięciu kresek, nazywana przez niektórych, ze względu na swój kształt, „krowim językiem”, stała się powodem wejścia Chin w spór terytorialny z Wietnamem, Filipinami, Malezją, Brunei, Tajwanem i Japonią.

Co prawda USA nie zabierają stanowiska ws. tego sporu terytorialnego, ale Waszyngton nalega, aby problem został rozwiązany w sposób pokojowy oraz w zgodzie z prawem międzynarodowym. Wielu obawia się, że Chiny chcą wykorzystać stworzone przez siebie wyspy jako przyczółki, z których będą sprawować kontrolę nad Oceanem, dużo dalej od swoich brzegów.

Niektóre głosy nawołujące do działań USA wskazują, że Stany Zjednoczone powinny wysłać swoje okręty wojenne i utrzymywać je w odległości 12 mil morskich od nowych wysp (zgodnie z ustaleniami Trzeciej Konwencji Genewskiej z 1983 roku, 12 mil morskich od linii brzegowej to odległość, która wyznacza wody terytorialne danego państwa. Nie wszystkie kraje zgadzają się z tymi zasadami).

To nie byłby zły pomysł. Wówczas Chiny, przymuszone przez sytuację, musiałyby wyjaśnić, jakie są ich żądania terytorialne i wedle jakiego prawa postępują.

Reklama

Aby taki gest ze strony USA był skuteczny, sam Waszyngton musiałby być pewny prawnego umocowania tych ustaleń. Tymczasem USA nie ratyfikowały Konwencji Genewskiej dot. prawa morza, choć zasadniczo starają się stosować do określonego w niej prawa.

Odzyskiwanie ziemi samo w sobie nie jest niezgodne z prawem. Kraje, takie jak Wietnam, na własną rękę podejmowały już takie działania, choć nikt nigdy nie robił tego jeszcze na taką skalę i z taką prędkością jak Chiny.

Kwestia ma tutaj w dużej mierze charakter techniczny. Otóż przed podjęciem działań, USA musiałyby upewnić się, czy dane terytorium (sztuczna wyspa) jest widoczne podczas przypływów. Zgodnie z prawem morza, terytoria, które są zalewane przez przypływy, nie są zaliczane do wód terytorialnych.

Zatem amerykańskie jednostki musiałyby bardzo ostrożnie wyznaczyć swój kurs, kierując się np. na Rafę Mischief, która jest regularnie zatapiana przez przypływy. Waszyngton musiałby także upewnić się, że amerykańskie statki poruszają się w obszarze wolnego przepływu, poza wodami terytorialnymi. W przeciwnym razie Chiny mogłyby uznać amerykańskie działania jako skorzystanie do prawa z nieszkodliwego przepływu, czyli czegoś, co jest dozwolone na wodach terytorialnych danego państwa.

Warto byłoby przy tej okazji zaprosić na pokład przedstawicieli mediów, no. CNN, tak jak miało to miejsce w przeszłości. Dzięki temu Chiny mogłyby zapobiec gwałtownej reakcji Chin. Jak dotąd, chińscy przywódcy zdają się bagatelizować sprawę w krajowych mediach, co oznacza, że chcą sobie zarezerwować przestrzeń do reakcji i są otwarci na wiele opcji.

Celem amerykańskich działań byłoby pokazanie wszystkim stronom sporu, że należy przestrzegać prawa międzynarodowego. Aby to podkreślić, USA mogłyby przeprowadzić podobne działania oparte o prawo do wolnego przepływu przez inne terytoria, np. takie, co do których roszczenia wysuwa Wietnam, Malezja czy Filipiny. Wszystkie te kraje są zadowolone z amerykańskiej obecności i polegają na prawie międzynarodowym. W tym kontekście działania USA odsłoniłyby motywację Chin.

Biały Dom po tym, jak USA podpisały umowę o Transpacyficznym Partnerstwie (TPP), ma silny mandat, aby w ten sposób postępować. Prezydent Barack Obama powinien być w stanie wykorzystać fakt podpisania TPP i nadchodzący szczyt APEC, aby skłonić Chiny do przestrzegania prawa w obszarze Morza Południowochińskiego.

>>> Czytaj też: Obama ma duży strategiczny dylemat. W co grają Chiny?