W rzeczywistości straty 1,6 mld zł nie ma. Wykazana strata księgowa jest efektem tworzonych rezerw na kredyty zagrożone – przekonuje Jan Bajno, prezes SK Banku, którego działalność została zawieszona przez KNF.
Zgłasza pan zastrzeżenia do tego, co o SK Banku mówią Komisja Nadzoru Finansowego i zarząd komisaryczny. Co w tym, co przekazują, jest niezgodne z prawdą?
Postępowanie KNF jest nieadekwatne do sytuacji. Kontrola przeprowadzona w ubiegłym roku wykazała pewne błędy. Ale nie ma instytucji, w której błędów by nie było. W SK Banku nie było celowych błędów ani zagrażających utraceniu płynności. Nie było wyprowadzania kredytów poza bank. Nie było słupów i przekrętów. Kredyty były udzielane zgodnie z procedurami. Staraliśmy się rozwiązywać problemy na bieżąco, kiedy jeszcze była u nas inspekcja. Błędy, jakie zauważyliśmy, zwykle były naprawiane sprawnie, zanim dostaliśmy zalecenia po kontroli.
Jakiego typu to były błędy?
Na przykład, że jest rzekomo niedokładna analiza wniosków kredytów. Zarzuty, że kompetencje niektórych pracowników są za małe. Wobec tego uzupełniliśmy zespoły, sięgnęliśmy po wykwalifikowanych pracowników z banków komercyjnych. Wymieniłem szefa biura ryzyka. Zwiększyłem o połowę obsadę zespołów audytu i ryzyka.
Reklama
Czyli?
Były dwie osoby, zwiększyliśmy obsadę do czterech. W zespole ryzyka – z trzech do sześciu.
Po zawieszeniu działalności SK Banku zarząd komisaryczny przedstawił ocenę sytuacji. Zwracał uwagę, że z formalnego punktu widzenia procedura kredytowa była w zasadzie w porządku. Ale wskazywał, że dziwić może szybkość, z jaką załatwialiście te wnioski. Całość zamykała się w ciągu kilku dni. Dodatkowo – bywało, że w taki sposób pozytywnie rozpatrywano wnioski firm, które istniały tylko kilka miesięcy.
Czas rozpatrywania wniosków w banku cały czas był podobny. Czy to było pięć lat temu, trzy lata czy rok temu. To właśnie było atutem SK Banku; staraliśmy się podejmować decyzje kredytowe tak sprawnie, jak to było możliwe.
Kilka dni to wyjątkowo szybkie tempo. No i mowa o firmach funkcjonujących bardzo krótko.
Na przykład w działalności deweloperskiej; gdy firma ma grunt, przygotowane zezwolenie na budowę, a inwestycja rokuje osiągnięcie celów i spłatę kredytu – nie należy zwlekać z finansowym wsparciem. Chodzi pewnie o al. Krakowską (kilka dni temu opisywaliśmy przypadek dwóch znajdujących się tam nieruchomości, których księgi wieczyste obciążone są hipoteką na rzecz Narodowego Banku Polskiego w związku z udzieleniem kredytu refinansowego dla SK Banku – red.), innych takich przypadków sobie nie przypominam...
Z tego, co mówił zarząd komisaryczny, wynikało, że tego typu przypadków było więcej.
...w takiej sytuacji na co czekać? Inwestorzy spędzili już czas na gromadzeniu dokumentacji. Mieliśmy przypadki, że deweloper zdobywał wszystkie pozwolenia przez trzy–cztery lata. Przecież on już poniósł koszty.
Inne zarzuty zarządu komisarycznego: te same zabezpieczenia wykorzystywano dla więcej niż jednego kredytu. A wyceny, które robiliście, nie odzwierciedlały faktycznej wartości zabezpieczenia. Podawany był przykład nieruchomości w Zachodniopomorskiem, gdzie zabezpieczenie było wycenione na 10 mln zł, a gdy zarząd komisaryczny zlecił ponowną wycenę, okazało się, że to 20 tys. zł, i to bez kosztów rozbiórki stojącej tam rudery.
Być może taki fakt miał miejsce, ja tego nie kwestionuję. Ale zarząd na pewno o tym nie wiedział. Sądzę, że nie wiedziały również ani zespół ryzyka, ani komitet kredytowy.
Jak w takim razie wyglądał proces przyznawania kredytu, jeśli nikt nie wiedział?
Komuś trzeba zaufać. Wnioski kredytowe przygotowują oddziały. Obowiązkiem zatrudnionych tam ludzi było jechać i sprawdzić zabezpieczenie. Ten, kto przygotowywał wstępny wniosek, powinien to zrobić.
Ostatecznie to zarząd ponosi odpowiedzialność. Choćby za to, kogo zatrudnia.
W każdym środowisku może zdarzyć się ktoś taki, kto postępuje nieuczciwie. Lecz jeśli wyłapano jeden taki przypadek, to nie znaczy, że wszystkie kredyty należy mierzyć tą samą miarą. Przykro mi z powodu tego niedopatrzenia. Jeżeli jednak zaistniało świadome niewłaściwe działanie pracownika, to z pewnością poniesie tego konsekwencje.
Zarząd komisaryczny podawał więcej przykładów.
Jeszcze jedna rzecz: odpowiedzialność za wycenę bierze rzeczoznawca. Na pewno nie znajdzie pan przykładu, żebyśmy ingerowali w proces wyceny biegłego. Jeśli on pod tym się podpisuje, to bierze pełną odpowiedzialność. Po kontroli KNF w ubiegłym roku wzięliśmy kilku rzeczoznawców, by zweryfikowali wcześniejsze wyceny. Chciałem, żeby to zrobili przed wejściem audytora, który miał badać sprawozdanie finansowe za 2014 r. To zostało zrobione. Wyniki nie wykazały dużych odchyleń. Ponadto na podstawie dokonanego przeglądu przekwalifikowaliśmy do niższej kategorii kredyty o wartości ok. 130 mln zł. W celu przedstawienia na koniec 2014 r. rzeczywistego stanu kredytów zagrożonych. To były nasze niezależne decyzje i oceny, a jednocześnie działaliśmy według kryteriów stosowanych podczas kontroli przez inspektorów KNF.
Ostatecznie sprawozdanie finansowe za 2014 r., pod którym się pan podpisał, wykazało dodatni wynik. W opinii biegłego rewidenta jest jednak zdanie, że „przy całkowitym wyłączeniu z kalkulacji rezerw celowych, zabezpieczeń wycenionych metodami dochodowymi, wartość odpisu mogłaby ulec zwiększeniu do 76 748 tys. zł i wpłynęłaby negatywnie na prezentowany w sprawozdaniu wynik finansowy banku oraz wartości współczynników kapitałowych”. Audytor dodaje, że kapitały pozostałyby dodatnie.
Popatrzmy od innej strony: mamy inwestycje deweloperskie. Są grunty, jest zezwolenie na budowę i są nakłady ponoszone przez inwestora. Jak to wycenić? Uwzględniać tylko wartość ziemi i inwestycji czy przychodowo, patrząc na to, ile deweloper dostanie za mieszkania? Jeśli to pierwsze, to żaden deweloper w Polsce nie dostałby kredytu. Po drugie – dokonywanie wyceny metodą dochodową nie jest zabronione.
U pana deweloperzy szczególnie łatwo mogli dostać kredyty.
Dlaczego łatwo? Jest branża, jest zapotrzebowanie na kredyty. Nie wszyscy dostawali. A z drugiej strony – ktoś musi te polskie firmy wspierać. Kto to będzie robił, jak nie polskie banki?
Inne zastrzeżenie zarządu komisarycznego było takie, że duża część kredytów wprawdzie formalnie była udzielana różnym spółkom, ale de facto była to jedna grupa kapitałowa. Audytor też zwracał na to uwagę: „w przypadku odmiennej interpretacji definicji powiązań istnieje ryzyko przekroczenia ustawowego limitu koncentracji zaangażowania w odniesieniu do 25 proc. funduszy własnych banku przynajmniej dla jednej grupy klientów”. Wiedzieliście, że jest grupa kapitałowa czy nie?
Niech pan zwróci uwagę na sformułowanie: „w przypadku odmiennej interpretacji”. Są procedury, według których określa się powiązania. KNF zna te procedury, bo wszystkie są wysyłane przez bank – do komisji. KNF nie kwestionowała ich także w czasie kontroli, która trwała miesiąc. Mieli czas, pełną dokumentację i nic takiego nie znaleźli.
Wiedzieliście, że były powiązania, czy nie?
Umowy badał zespół ryzyka, komitet kredytowy. Nikt nie stwierdził powiązań.
Może szukano sposobów, żeby ich formalnie nie wykazywać?
Bezpośrednio nie uczestniczyłem w tym procesie, nie mam wiedzy na ten temat.
Przecież większe umowy muszą być zatwierdzane przez zarząd.
W tym sensie tak, ale materiały były przygotowywane przez odpowiednie zespoły. Zarząd nie weryfikuje poszczególnych dokumentów dołączonych do wniosku o kredyt. Nie ma takiej możliwości.
Kto w takim razie jest winny temu, że bank udzielił tylu złych kredytów, że skończyło się to ponad 1,6 mld zł straty?
Formalnie, pozornie. W rzeczywistości takiej straty nie ma. Wykazana strata księgowa jest efektem tworzonych rezerw na kredyty zagrożone. Nie oznacza to, że kredyty zakwalifikowane do zagrożonych nie będą spłacane. Jestem przekonany, że większość takich kredytów jest spłacana z pewnym opóźnieniem. Nie mówię, że nie popełniono żadnych błędów. Jednak oceniałem, że ewentualne problemy nie stanowią zagrożenia dla stabilności banku. Wydawało mi się, że w zespole kredytowym są ludzie, którzy nigdy żadnego przekrętu nie zrobią. Gdy pojawiły się problemy, wymieniłem szefa biura ryzyka. Zatrudniłem człowieka z komercji. To było jeszcze w 2013 r. Po zastrzeżeniach KNF zatrudniłem na to miejsce jeszcze jedną osobę z banku komercyjnego po to, by cały proces usprawnić i zwiększyć bezpieczeństwo.
Użył pan słowa „przekręt”. Myśli pan, że coś takiego miało miejsce?
W takim sensie, że mógł zdarzyć się ten przypadek, o którym pan mówił. Mam nadzieję, że wspomniana sytuacja została spowodowana niedopełnieniem obowiązków pracownika, a nie jego świadomym działaniem.
Ten z wyceną za 10 mln?
Tak. Może to było niedopatrzenie pracownika, a może miało miejsce wyłudzenie kredytu.
A jeśli chodzi o grupę, gdzie podobno było prawie 50 powiązanych podmiotów? Tu zarząd, pan osobiście, nie ma sobie nic do zarzucenia?
Według mnie formalnych powiązań nie było. Jeśli firmy robiły wspólne przedsięwzięcie gospodarcze, to przecież jest to dozwolone. Jeśli jest inwestycja, która daje szansę powodzenia wspólnego przedsięwzięcia, to niech to realizują. Nikt nie jest idealny, ja też nie. Ale nie było organizowania jakiegokolwiek nielegalnego przepływu pieniądza. Poza tym o takich przypuszczeniach zarząd nie był informowany przez zespoły przygotowujące propozycje decyzji kredytowych.
Mimo to kredyty są w kategorii „zagrożone”.
To jeszcze nie znaczy, że kredyt jest nieściągalny. KNF nakazywała nam tworzyć 100 proc. rezerw np. wtedy, gdy od wyceny rzeczoznawcy minął co najmniej rok. A przecież gdybym przejął taką nieruchomość, to szacuję, że mógłbym ją sprzedać za kwotę wyższą niż kredyt.
Nie zmienia to faktu, że kredyt na taką nieruchomość nie jest terminowo spłacany. Bo dopiero wtedy jest przesłanka, żeby go przesunąć do kategorii wyższego ryzyka.
Dostaję sygnały – nie wiem na pewno, bo nie kontaktowałem się bezpośrednio z nikim z banku od czasu wprowadzenia zarządu komisarycznego – że nawet jeśli niespłacony jest jeden grosz, to też kredyt jest przekwalifikowywany. Słyszę, że deweloper czekał dwa, trzy miesiące na wydanie promesy, że klient, który chce u niego kupić mieszkania, po wpłacie pełnej kwoty uzyska własność bez obciążenia. W takiej sytuacji ani deweloper nie ma pieniędzy, ani bank nie ma pieniędzy. Moim zdaniem jest to działanie celowe; obliczone na to, żeby kredyt przekwalifikować.
Czyje?
Zarządu komisarycznego. Słyszę, że z niektórymi klientami rozmawiano, by zachęcać ich do przeniesienia się do innego banku. To jest przecież działanie na szkodę firmy, którą zarządzałem i rozwijałem. Wreszcie słyszę, że teraz te powiązania, o których pan mówi, robione są na siłę. Natomiast jeszcze przed wprowadzeniem zarządu komisarycznego i zespół ryzyka, i ten nowy dyrektor dostali polecenie, żeby porozmawiać z każdym z klientów oddzielnie, zobaczyć, jakie są problemy. Jeśli rzeczywiście realizują wspólne przedsięwzięcie gospodarcze, to spróbować dogadać się z nimi, by zrobić z tego jeden skonsolidowany kredyt. Taką pożyczkę łatwiej się kontroluje – by skończyć inwestycje, doprowadzić do realnych możliwości spłaty kredytu. Przed wejściem zarządu komisarycznego dyrektor ryzyka mówił mi, że ze wszystkimi klientami przeprowadzono rozmowy. Podjęte zostały uzgodnienia co do konsolidacji i wzmocnienia zabezpieczeń kredytów. W ciągu 4–6 tygodni można było zawrzeć stosowne umowy i formalnie uporządkować te sprawy.
I wtedy wszedł zarząd komisaryczny i wam przeszkodził. Jaką kwotę miało objąć to porozumienie? 30, 50, 500 milionów?
Dyrektor nie operował kwotą. Ale łącznie to mogło być 500–600 mln.
Po co mieliście to robić? Bo w kredytach był grosz niedopłaty?
Chodzi o to, by mieć możliwość odzyskania pieniędzy. Żeby stworzyć klientowi faktyczną możliwość spłaty. Mając na uwadze stan zaawansowania inwestycji oraz przewidywane z niej w przyszłości przychody.
Pytam, bo z tego, co mówił pan wcześniej, wynikało, że problemów nie było.
Jakieś opóźnienia w spłacie były. Ale te kredyty po skonsolidowaniu, restrukturyzacji były do odzyskania.
Zanim wprowadzony został zarząd komisaryczny, bank przygotowywał program naprawczy. Dlaczego został odrzucony?
Przygotowaliśmy go wiosną tego roku. Nie spodobał się, bo zakładał wzrost skali działania. Opracowaliśmy drugą wersję we współpracy z bankiem zrzeszającym BPS. Oni mieli zresztą lepsze relacje z KNF. Wszystkie uwagi, jakie dostaliśmy od BPS, uwzględnialiśmy. Bank zrzeszający zaopiniował ten program pozytywnie. Ostatecznie program zakładał, że suma bilansowa będzie spadać, ale ponieważ były już rozpoczęte pewne inwestycje kredytowane przez bank, to na początku doszłoby do jej wzrostu. Po drugie kwestionowano, że od depozytów płaciliśmy klientom zbyt wysokie odsetki. To prawda. Ale płaciliśmy dużo za depozyty deklarowane na 48 czy 60 miesięcy, albo na indywidualnym koncie emerytalnym. To była dla nas najtańsza reklama, a koszty odsetek od tych depozytów nie przekraczały 170 tys. zł rocznie. Ponieważ jednak pojawiły się te zastrzeżenia, to byliśmy gotowi obniżać odsetki i zaczęliśmy to wdrażać, ale tego nie da się zrobić z dnia na dzień. W programie naprawczym również wyraźnie napisaliśmy, że zrezygnujemy z wiązania udzielenia kredytu z żądaniem wpisowego, bo to także nie podobało się KNF. Wreszcie przewidywaliśmy zwiększenie rezerw celowych. W tym roku miały one wzrosnąć o blisko 40 mln zł. Celem było to, żeby w ciągu trzech lat dojść do średniej w innych bankach spółdzielczych.
Ona wynosi w nich ok. 25 proc. W bankach komercyjnych jest ponad dwa razy wyższa. Jaki był poziom pokrycia rezerwami należności zagrożonych w końcu ubiegłego roku w SK Banku?
Około 10 proc.
Skąd wziął się pomysł na strategię banku – tak szybkiego wzrostu, że staliście się największym bankiem spółdzielczym?
To właściwie inicjatywa członków. Przychodzili i mówili: „Kredyt, który mi dajesz, jest za mały. To jest za mały bank na moje potrzeby”. Większość klientów to były firmy. Ich właściciele mówili: „Zróbmy coś, żeby bank miał większe możliwości”. Potrzebne były większe kapitały. Członkowie byli gotowi wpłacać na fundusze banku. Tak pojawił się pomysł na pobieranie wpisowego, dzięki temu fundusze rosły.
Ten pomysł upodabniał bank do SKOK-u, a przecież w Wołominie działała jedna z większych kas, która upadła w ubiegłym roku. W SKOK-u trzeba zostać członkiem spółdzielni, żeby móc korzystać z jej usług.
Ale jak mielibyśmy inaczej przyspieszyć powiększanie kapitałów banku?
Czy był taki wymóg, żeby wpłacać wpisowe? Przy jakiej kwocie kredytu obowiązywał?
Nie wszyscy wpłacali. Ale przy większych kredytach, powyżej miliona, chcieliśmy, żeby to wpisowe było. Podkreślam, że wpisowego bank nie zwraca. Dzięki temu kapitał jest stabilny. W taki sposób klienci sami dla siebie tworzyli rezerwę na własny kredyt, bo to są pieniądze gromadzone w trwałych kapitałach banku. Inaczej byłoby, gdyby klienci wykupywali nowe udziały, które są zwrotne. Wtedy stabilność kapitału nie byłaby zapewniona.
Wpisowe wynosiło 6–12 proc. wartości kredytu. To oznacza, że o tyle droższa była pożyczka u was, a mimo to byli na nią chętni. Najwyraźniej u was dostawali kredyty ci, którzy nie mieli na nie szans gdzie indziej.
W innych bankach spółdzielczych niektórzy nasi członkowie raczej nie dostaliby kredytów, bo mieli za duże firmy. W komercji mieli problemy z kredytami, ale nie wszyscy. Jednak liczy się nie tylko to. Znaczenie ma również atmosfera, jaka u nas była. Dostęp do banku, życzliwa obsługa, zorientowana na potrzeby klienta. Jeśli ktoś miał problemy, to zawsze można było rozmawiać np. o zmianie warunków, na jakich był udzielany kredyt. By dostosować terminarz i wysokość rat do realnych możliwości spłaty pożyczonej sumy.
Jakie pana zdaniem jest źródło tych wszystkich wydarzeń, które doprowadziły do zawieszenia działalności, a zapewne skończą się ogłoszeniem upadłości banku?
Mogę się tylko domyślać. Niczego nie jestem w stanie udowodnić. W moim przekonaniu jest kilka powodów. Jeden to taki, że byliśmy największym bankiem spółdzielczym. Niektóre banki spółdzielcze zaczęły się na nas wzorować, co przeszkadzało KNF. Część dużych banków spółdzielczych podobnie jak my zaczęła dążyć do samodzielności, czyli do wyjścia ze zrzeszeń, co też nie podobało się nadzorowi. W związku z tym, jak się uderzy w największy bank, to wszystkie inne będą cicho.
Myśli pan, że to rzeczywiście w interesie KNF? Oni mają już duży problem ze SKOK-ami. I teraz otwieraliby sobie nowy front, co w dodatku kosztuje sektor bankowy 2 mld zł w postaci zrzutki na wypłatę depozytów SK Banku?
Może się tego nie spodziewali. Mówią, że jest 1,6 mld zł straty. Tak jest to przedstawiane przez KNF, ale w rzeczywistości o takiej kwocie nie ma mowy.
W takim razie wszystko się dobrze skończy i udziałowcy odzyskają pieniądze? Właściciele obligacji? Samorządy, które miały depozyty przekraczające kwotę gwarantowaną?
Gdyby był normalny proces odzyskiwania należności banku, to z pewnością tak. Za pośrednictwem komornika – nie ma szans. Wie pan, jak są wyceniane nieruchomości przez rzeczoznawców powoływanych przez komorników.
Nie wiem, ile mieliście nieruchomości, ale przecież są normalnie spłacane kredyty. Z nich gotówka będzie wracać do syndyka.
Jeśli deweloper wybudował siódme czy ósme piętro i bank odmawia mu pieniędzy na kontynuowanie inwestycji, to wiadomo, że nie skończy i nie spłaci kredytu. Jeśli jakaś firma ma otwartą inwestycję i zamówienia na rok z góry, ale ma też odmowę udzielenia kredytu na uruchomienie produkcji, to wiadomo, że pieniądze nie wrócą.
Inaczej mówiąc: gdyby panu pozwolono dalej prowadzić bank, nic złego by się nie wydarzyło.
Jestem przekonany, że państwo (czyli BFG) ani złotówki by do tego nie dołożyło, a nawet by skorzystało. To przecież 350 pracowników obciąży budżet państwa. Teraz pójdą na bezrobocie. Niektóre firmy zapewne upadną. To są bardzo duże koszty społeczne.
Wrócę do pytania, czy pan nie ma sobie nic do zarzucenia?
Nie popełniłem świadomie takich błędów, które by prowadziły do poniesienia strat przez klientów. Starałem się dobrać kadrę jak najlepiej. Czy to się udało? Nie wiem. Nie rozumiem też, dlaczego KNF odmawiał spotkania z kierownictwem SK Banku – gdy chcieliśmy rozmawiać o programie naprawczym i możliwościach rozwoju. Ponadto – dlaczego KNF tak bardzo spieszył się w sierpniu z wprowadzeniem do banku zarządu komisarycznego? Wiedząc, że poważnie zagraża to utracie płynności, a tym samym – istnieniu banku. Komu na tym zależało?
A jakie ma pan plany?
Przejdę na emeryturę. Teraz chciałbym, żeby mimo zaistniałych problemów – dotychczasowa pozytywna działalność SK Banku została oceniona rzetelnie. Mam nadzieję, że społecznie uda mi się zrobić coś pożytecznego. ©?

>>> Czytaj też: Zapłacili za mieszkania, ale wciąż nie mogą być ich właścicielami. Przez SK Bank

ikona lupy />
Jan Bajno od 1 sierpnia 1988 r. do 10 sierpnia 2015 r. związany ze Spółdzielczym Bankiem Rzemiosła i Rolnictwa w Wołominie, początkowo na stanowisku dyrektora banku, następnie prezesa zarządu SBRzR mat. prasowe / Dziennik Gazeta Prawna