Drwiny Teda Cruza na temat „wartości Nowego Jorku”, które miały miejsce podczas debaty republikańskich kandydatów na prezydenta wywołały oburzenie nie tylko ze strony Trumpa - pisze w felietonie dla Bloomberga Leonid Bershidsky. Teksański senator chciał potwierdzić swoją twardą konserwatywną linię poglądów w takich kwestiach jak aborcja i prawa gejów, przypominając republikańskim wyborcom, że obecne poglądy Trumpa znacznie odbiegają od tych, jakie prezentował w 1999 roku. W wywiadzie „Meet the Press” magnat powiedział:

Hej, mieszkam całe życie w Nowym Jorku na Manhattanie więc zrozum, że moje poglądy są trochę inne niż byłyby, gdybym mieszkał w Iowa.

W odpowiedzi na te słowa Trump próbował przedstawić swojego oponenta jako osobę dyskredytującą Nowojorczyków. Jego zdaniem komentarze Cruza były „atakiem na 8,4 mln mężczyzn i kobiet” z największego amerykańskiego miasta.

Na pewnym poziomie Cruz przedstawił jednak jedynie oczywisty stan rzeczy: wielu Amerykanów żyjących poza wielkimi miastami nie dzieli pewnych wartości obowiązujących w Nowym Jorku i nie ma w tym niczego niezwykłego. Podobne zauważalne luki pomiędzy obywatelami miast a „zwykłymi” ludźmi występują w wielu krajach, a także są istotną polityczną kwestią dla każdego politycznego lidera.

Reklama

Lewicowy Berlin potępiono już w 1919 roku we wstępniaku do frankfurckiej gazety Schwaebische Merkur, podnosząc krzyk: „Berlin nie jest częścią Niemiec!”:

Południowe Niemcy nie zgadzają się dłużej na ten stan rzeczy. Berlin stracił właśnie prawo do pozostania stolicą tego kraju oraz reprezentowania nas. Pokazał także, że jest niegodny, by przewodzić państwu.

„Berlin to nie Niemcy” to wciąż popularne powiedzenie, szczególnie od czasu wybuchu kryzysu migracyjnego, podczas którego okazało się, że liberalni Berlińczycy są znacznie bardziej przyjaźnie nastawieni do przybyszy, niż mieszkańcy mniejszych miast. To tylko jedna z linii podziału. Niewielkie niemieckie miasta są na ogół bardziej społecznie konserwatywne niż stolica i zarazem najludniejsze miasto, tak samo jak małe amerykańskie miejscowości są mniej liberalne od Nowego Jorku.

„Paryż nie należy do Francji” to oklepany pogląd i zarazem tytuł książki Bernarda Lecomte’a, byłego redaktora magazynu Figaro, który przeprowadził się ze stolicy do Burgundii w 2004 roku. Obecnie autor ten postrzega najważniejszy dla Francji problem inaczej niż w okresie, gdy zmieniał miejsce zamieszkania. W grudniu zeszłego roku, w czasie gdy kontrowersyjna kampania wyborcza z udziałem przymierzajacego się do wygranej Frontu Narodowego zbliżała się do końca, napisał na swoim blogu:

Z mojego kącika w Yonne, problemem numer jeden wydaje się być nie Front Narodowy czy islam, o których nikt nie rozmawia w lokalnych kręgach, ale niedobór na wielu obszarach kraju lekarzy i internetowych łącz, który uniemożliwia komunikację z resztą świata oraz przyciągnięcie turystów i inwestorów.

Brytyjczycy argumentują z kolei, że Londyn nie jest częścią kraju, ponieważ jest zbyt bogaty, by zrozumieć obawy reszty kraju. „Jeśli jesteś otoczony przez bardzo bogatych ludzi, dostatek wydaje się być czymś powszechnym” – napisał w artykule dla The Telegrach pisarz Sean Thomas. „ W tym samym czasie dają o sobie znać specyficzne miejskie obsesje: podatki ekologiczne stają się ważniejsze od podatkowych zwolnień dla najgorzej zarabiających, a gejowskie małżeństwa oraz polowania na lisy zyskują dziwnie totemiczny charakter” – dodaje. Całe zagadnienie podsumował w następujący sposób:

Dzięki temu dostrzegamy tragedię Londynu. To miasto światowej klasy: oznacza to, że jego mieszkańcy w typowy dla „światowców” sposób ignorują prawdziwe życie.

W Rosji w której się urodziłem, występują podobne urazy obywateli wobec ludzi żyjących w zamkniętym kręgu wielkich miast. Nawet jeśli „tubylcom” uda im się społecznie przebić i dostać do stolicy, której mieszkańcy stanowią ok. 10 proc. całkowitej populacji kraju, ich niechęć do zamożnego i liberalnego miasta nie zanika. Przewodzący kadrom Władimira Putina Siergiej Iwanow powiedział w jednym z wywiadów, że „Moskwa nie jest Rosją”.

Moskiewską społeczność tworzą blogerzy, dziennikarze i biurokraci, natomiast w całym kraju profesje te występują rzadko. W pozostałych częściach Rosji żyją inni ludzie, którzy pracują, wykonują różne obowiązki, twardo stąpają po ziemi i są mniej pretensjonalni.

Mające status najważniejszego miasta w kraju na całym świecie postrzegane są jako zbyt rozluźnione, bogate oraz zbyt zapatrzone w siebie, by troszczyć się o tych, którzy zarabiają na życie w pocie czoła. Tak jest też w przypadku USA, chociaż są one mniej scentralizowane i posiadają więcej miejskich centr niż Francja, Wielka Brytania czy Rosja.

Cruz – mieszkaniec dużego miasta, ale nie Nowojorczyk, miał prawo wskazać na powiązania Trumpa z „Wielkim Jabłkiem”. Nawet jeśli chciał pokazać mieszkańców tego miasta w złym świetle, zrozumieją oni, że ich wartości i sposób widzenia świata znacznie różni się od tego, który występuje w mniejszych miastach. Co przyznał również sam Trump w wywiadzie z 1999 roku.

>>> Polecamy: Wyciekły ściśle tajne dane - Google płaci Apple'owi fortunę za dostęp do iphonów