Arabska Wiosna miała być impulsem do zmian gospodarczych – polityczne ruchy były niezbędnym do tego narzędziem. Pięć lat od wydarzeń w Tunezji kraje zaangażowane w zmiany muszą się jednak mierzyć ze stratami, u podstawy których leży strach przed terrorystycznymi organizacjami opanowującymi region.

Na początku roku minęła piąta rocznica początku wydarzeń, które zwykło się określać mianem Arabskiej Wiosny. Była to fala protestów i niepokojów, które przetoczyły się przez większość państw Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Impuls do wyjścia tysięcy ludzi na ulice dało podpalanie się tunezyjskiego sprzedawcy owoców w budynku władz lokalnych w sprzeciwie wobec nieuczciwego potraktowania go przez skorumpowane władze lokalne. Już kilka dni po tym wydarzeniu w głównych miastach kraju ludzie zbierali się, by żądać ukrócenia samowoli urzędniczej i poprawy warunków życia.

Z ogromną nadzieją na rewolucję patrzyli nie tylko mieszkańcy objętych nią państw, ale także cały świat, bo wydawała się dawać realną szansę na zbudowanie pokoju i demokracji w tym regionie, chociaż u podłoża rewolucji nie leżało żądanie demokratyzacji państw (to pojawiło się dopiero w trakcie działań).

Dziś już wiadomo, że obalenie rządzących Tunezją przez 24 lata prezydenta Zin Al-Abidin Ben Alego i Egiptem Hosniego Mubaraka szybko okazało się wstępem do nowych konfliktów, wojen domowych i dalszego rujnowania gospodarki. Wojna domowa objęła Libię i nawet śmierć dyktatora Muammara Kaddafiego nie uspokoiła sytuacji – kraj pogrążył się w anarchii. Najgorsza sytuacja jest w Syrii, gdzie wydarzenia Arabskiej Wiosny stały się iskrą dla wybuchu trwającej od pięciu lat wojny domowej, która zbiera tak tragiczne żniwo, że rzecznik Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka zapowiedział przed kilkoma miesiącami, że ONZ nie będzie podawał liczby ofiar, bo nie jest już w stanie rzetelnie jej obliczać.

>>> Czytaj też: Kreml próbuje dzielić Unię. "Die Welt": Europa Środkowa i Wschodnia znów musi bać się Rosji

Reklama

Bez prostych wniosków

Ocena skutków Arabskiej Wiosny nie jest łatwa: wprawdzie ze stanowiska ustąpił dyktator Zin el-Abidin Ben Ali, ale realizacja postulatów o charakterze gospodarczym i socjalnym praktycznie nie miała miejsca. Nie nastąpiło ożywienie na ryku pracy, bezrobocie utrzymuje się na poziomie między 17 proc. (styczeń 2013 r.) do 15,5 proc. (styczeń 2016 r.). W sezonie letnim spada do 15 proc. (dane TradingEconomics.com). To bezrobocie rejestrowane, faktycznie bez źródła stałego utrzymania pozostaje 30 proc. Tunezyjczyków.

Bezrobocie jest słowem, które pojawia się przy omawianiu każdego kraju Afryki Północnej, różna jest tylko jego skala. W Maroku w trzecim kwartale 2015 r. wynosiło 10 proc, czterech na pięciu bezrobotnych ma miedzy 15 a 34 lata. Dyplom wyższej uczelni w żaden sposób nie przekłada się na łatwość znalezienia zatrudnienia. Tradycyjnie w regionie większe bezrobocie dotyczy kobiet, choć akurat w Maroku ta dysproporcja nie jest aż tak silna jak w sąsiednich państwach.

Zagraniczny kapitał nie zaczął płynąć, bo ryzyko wybuchu nowych konfliktów wciąż jest zbyt duże i zniechęca do podejmowania inwestycji. Jednocześnie standardy prawne w krajach regionu wcale nie poprawiły się na tyle, by było to odczuwalne. Korupcja i nepotyzm okazały się problemami nie do pokonania. A gorsze może nawet jest to, że wobec coraz silniejszej obecności organizacji terrorystycznych te kraje, które dotychczas czerpały ogromne zyski z turystyki (Tunezja, Egipt), mierzą się z gwałtownym odpływem turystów.

Dla Maroka wciąż jeszcze szansą jest przynoszący zyski sektor turystyczny. W odróżnieniu od Egiptu czy Tunezji w Maroku nie miały miejsca ataki terrorystyczne, w których śmierć ponieśliby turyści. Co nie znaczy, że ludzie się nie boją. W 2015 r. o 15 proc. spadła liczba turystów z Francji (to oni stanowią główną grupę przyjeżdżających). W 2014 r. przyjechało w sumie 10,3 mln turystów, którzy zostawili 6 mld dolarów, ale już w 2015 r. zostawione przez nich środki były o 10-15 proc. niższe.

W tym roku spodziewany jest dalszy spadek liczby turystów. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Financial Times, zapełnienie hoteli wynosi niecałe 50 proc. Tunezja po dwóch zamachach skierowanych przeciwko przyjeżdżającym utraciła połowę zysków z turystyki. Pod koniec 2015 r. media informowały o zamknięciu ponad 70 hoteli, a te, które nadal działają, obłożone są w maksymalnie 40 proc. W turystyce zatrudnionych było, pośredni lub bezpośrednio, 400 tys. osób, więc rujnując sektor, terroryści osiągnęli swój cel – doprowadzili do destabilizacji rynku pracy, a im biedniejsze jest społeczeństwo, tym łatwiej się radykalizuje.

Egiptem, po okresie politycznej destabilizacji, rządzi dziś Abd el-Fatah es-Sisi, wojskowy, który w 2013 r. obalił prezydenta Mursiego. Rządzi bardzo twardą ręką. Przez przeciwników jest oskarżany o liczne naruszenia praw człowieka i ograniczanie swobód obywatelskich, które udało się wywalczyć w czasie rewolucji; likwiduje opozycję – szacuje się, że w więzieniach przebywa obecnie ponad 40 tysięcy przeciwników jego rządów.

Analityk ECFR Ahmed Abd Rabou nie wierzy, by es-Sisi był w stanie zagwarantować krajowi spokój i rozwinąć gospodarkę. W raporcie „A New European Agenda for North Africa” zarzuca mu, że choć jest u władzy od ponad dwóch lat nadal nie podjął żadnych kroków dla rozwiązania problemów strukturalnych, a całą energię koncentruje na umacnianiu swojej pozycji.

Ogromnym problemem jest tam zaś bezrobocie. Rejestrowane wynosi 13 proc. (w przypadku kobiet jest dwukrotnie wyższe niż w przypadku mężczyzn), a jego zwiększanie się jest związane przede wszystkim ze spadającą liczbą turystów. Zgodnie z danymi Światowej Rady Podróży i Turystyki (WTTC), sektor turystyczny w Egipcie generuje 13 proc. PKB, a 12 proc. miejsc pracy jest związanych z obsługą ruchu turystycznego. W najgorszym dla sektora 2013 r., kraj odwiedziło 9,5 mln turystów (przed rewolucją, w 2010 r. pod piramidami odpoczywało 14 mln gości).

Władze liczyły, że rok 2015 zamknie się wpływami z turystyki w granicach 10 mld dolarów, jednak po tym, jak w październiku terroryści zestrzelili rosyjski samolot pasażerski nad Półwyspem Synaj turyści zaczęli masowo odwoływać przyjazdy. To oznacza, że 2016 r. może być niekorzystny dla branży.

Mustansir Barma, analityk Carnegie, jest zdania, że sytuacja nie jest beznadziejna, władze Egiptu muszą tylko przemyśleć nowe kierunki rozwoju turystyki. W większym stopniu powinny skoncentrować się na pozyskiwaniu turystów z krajów arabskich (dotychczas stanowili oni między 13 a 23 procent wszystkich przyjeżdżających, wobec 60-70 procent turystów z Europy Zachodniej i krajów byłego Związku Radzieckiego).

Ponadto muszą zaproponować turystom nowe formy aktywności – dotychczas 80 proc. przyjeżdżających decydowało się na spędzenie urlopu na terenie hotelu i pojedyncze wycieczki, 20 proc. stawiało na eksplorację kraju. Gdyby więcej turystów decydowało się na jeżdżenie po kraju, a nie tylko przebywanie w popularnych kurortach, skorzystałyby regiony, które także mają wiele do zaoferowania (obszary chronione o szczególnej wartości przyrodniczej stanowią 15 proc. kraju), a dotychczas nie zostały odkryte przez masową turystykę. Ten model jest jednak obarczony większym ryzykiem – turyści i biura podróży obawiają się, że na otwartym terenie będą bardziej narażeni na ewentualny atak niż w zamkniętym kurorcie.

Spadek liczby turystów nie jest jedynym czynnikiem odpowiadającym za spowolnienie gospodarcze. Zagraniczni inwestorzy są coraz mniej zainteresowani rozwijaniem projektów w niestabilnym politycznie Egipcie, w którym nie można wykluczać kolejnych przewrotów. Zmniejszenie strumienia zagranicznych pieniędzy ma także związek ze spadającymi cenami ropy. Najważniejszymi inwestorami w regionie są bowiem państwa Zatoki Perskiej, które wobec niższych zysków ograniczyły wiele projektów.

Pewną nadzieję daje międzynarodowa pomoc finansowa, która stabilnym strumieniem płynie do kraju od 2013 r., a więc od momentu, w którym obalony został prezydent Mursi. Gdy w czerwcu 2015 r. Jim Yong Kim, prezes Banku Światowego, przyjechał z pierwszą wizytą do Kairu, podkreślił, że kraj ma ogromny potencjał (duża populacja, położenie na styku trzech kontynentów, tradycje przemysłowe), musi jednak prawidłowo selekcjonować inwestorów – wybierać tych, którzy tworzą miejsca pracy i stymulują rozwój, a nie tylko korzystają z taniej siły roboczej. Dla osiągnięcia tego kluczowe jest zwiększenie konkurencyjności na rynku wewnętrznym, tak by lokalni przedsiębiorcy mogli być na nim obecni na równi z dużymi podmiotami międzynarodowymi.

W styczniu tego roku, po kilku latach domowej wojny, w Libii powstał rząd jedności narodowej, powołany na mocy porozumienia, wynegocjowanego za pośrednictwem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Daje to szansę na zakończenie trwającego od 2011 r. konfliktu (śmierć dyktatora Kaddafiego w październiku 2011 r. pogrążyła Libię w chaosie i walkach frakcyjnych. W 2014 roku powstały dwa nieuznające się wzajemnie rządy i parlamenty, a podległe im ugrupowania zbrojne toczyły walki. Wobec istnienia dwóch niezależnych ośrodków władzy, Libia de facto nie miała budżetu). Teraz państwa zachodnie mają nadzieję, że teraz Libia aktywniej będzie uczestniczyła w zwalczaniu terrorystów, którzy w mieście Syrta stworzyli sobie przyczółek na wybrzeżu Morza Śródziemnego i dążą do przejęcia infrastruktury naftowej. Kontrolowanie jej zapewniłoby im stałe źródło finansowania, co byłoby powtórzeniem scenariusza syryjskiego.

Szczere pole

Gdy w 2011 r. wydawało się, że po śmierci Kaddafiego sytuacja w Libii zacznie wracać do normy, media chętnie cytowały wypowiedź jednego z największych libijskich biznesmenów, Husni Beja, że „Libia to z pewnością Eldorado. Ma ogromne zasoby, które naprawdę umożliwiają jej dokonanie zwrotu w okamgnieniu”.

Kraj rzeczywiście ma potencjał: jest zupełnie niewykorzystany pod względem turystycznym, a głód zagranicznego kapitału jest tak duży, że zachodnie korporacje nie mogą się doczekać, kiedy będą mogły zacząć działać na jego terytorium. Ani turyści, ani zagraniczni przedsiębiorcy nie przyjadą jednak tak długo, jak kraj nie będzie w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Inwestorów zniechęca dodatkowo to, co jest bolączką całego regionu, czyli korupcja i przestarzałe mechanizmy prawno-rynkowe. Economist Intelligence Unit przewiduje, że w 2016 r. Libia będzie najszybciej kurcząca się gospodarką świata, a więc zanotuje wynik gorszy niż nawet rozdarta wojną Syria.

Głównym składnikiem PKB Libii jest ropa naftowa, jednak jej udział w światowym rynku znacząco się zmniejszył – przed upadkiem Kaddafiego Libia wydobywała 1,6 mln baryłek dziennie, dziś jest to najwyżej 400 tysięcy baryłek. National Oil Corporation z siedzibą w Trypolisie szacuje, że od 2013 r. Libia straciła 68 mld dolarów w związku z koniecznością ograniczania pracy pól naftowych i zakłóceniami w transporcie ropy.

Dodatkowo niskie ceny ropy sprawiły, że dochody z eksportu były dużo niższe niż zakładano. Można wobec tego mówić o praktycznym upadku przemysłu naftowego, który był filarem krajowej gospodarki. Ahmed Maiteeg, wicepremier w Rządzie Jedności Narodowej, wciąż jeszcze wierzy jednak w potencjał. W rozmowie z FT powiedział, że pierwszym wyzwaniem administracji musi być zwiększenie produkcji ropy do 1,3 mln baryłek dziennie i cel ten powinien zostać osiągnięty w ciągu sześciu miesięcy od zaprzysiężenia rządu.

Zmiany wciąż są możliwe

Kraje, które były sceną dla wydarzeń Arabskiej Wiosny, wciąż borykają się z bardzo podobnymi problemami gospodarczymi – tymi samymi, które rewolucję wywołały. Przerost biurokracji niszczy efektywność przedsiębiorstw i zniechęca zagraniczny kapitał do inwestycji. Hasła walki z korupcją są nieustannie podnoszone, jednak albo wola rzeczywistego rozwiązania problemu jest niedostateczna, albo problem urósł do takich rozmiarów, że zwalczyć się go już nie da. Nepotyzm, brak przejrzystych procedur, nieefektywny wymiar sprawiedliwości – to pozostałości po czasach rządów autorytarnych, a wieloletnie zaniedbania bardzo trudno jest naprawić.

Wspólnym mianownikiem jest kwestia bezpieczeństwa. To priorytet, bo inaczej o żadnej stabilizacji i możliwości planowania działań na przyszłość nie ma mowy. Historia najnowsza dostarcza wielu przykładów na to, że próby narzucania „zachodnich” rozwiązań na Bliskim Wschodzie zawsze kończyły się porażką (Irak, Afganistan). Unia powinna zachęcić więc kraje północnej Afryki do rozwiązywania bolączek własnymi siłami. Tym bardziej, że region nie jest monolitem (występują tam różne systemy polityczne: od monarchii w Maroku poprzez rządy wojskowych do systemów wielopartyjnych).

Drogą donikąd jest kierowanie zachęt finansowych. Pomoc powinna być nagrodą za realizację kolejnych reform i konsekwentne przestrzeganie przyjętych zasad. Krajom należy stawiać wymogi, którym są one w stanie sprostać, a więc uwzględniając ich realne możliwości i sytuację. Autorzy raportu EFCR twierdzą wręcz, że gdyby okazało się, iż Egipt nie jest w stanie zrealizować stawianych przed nim celów, Unia Europejska powinna ograniczyć swoje zaangażowanie i wyczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń.

Zachodnie firmy, które podejmują działania w Egipcie, Tunezji czy Libii muszą wprowadzać swoje standardy w zakresie przejrzystości czy choćby równych szans na awans, bo dzięki temu, małymi krokami, będą się one rozprzestrzeniały na pozostałe obszary działalności biznesowej.

>>> Polecamy: Cel: Europa. Jak dżihadyzm wszedł do centrów zachodnich miast

Autor: Martyna Kośka