Niepozorna kamieniczka na Górnym Mokotowie w Warszawie. Z odpadającymi tynkami pokrytymi wiekowym brudem i liszajami wyrzeźbionymi przez grzyby. Tysiące takich zapuszczonych domów można spotkać we wszystkich polskich miastach. Historia tej konkretnej odzwierciedla wiele patologii ostatnich lat.
W 1935 r. mieszkający w Łodzi Stefan S. kupił dużą działkę budowlaną u zbiegu ulic Szustra i Bałuckiego w Warszawie. W planie miał budowę ekskluzywnej kamienicy z mieszkaniami do wynajęcia. To był czas boomu inwestycyjnego, więc banki ochoczo przyznawały na takie cele kredyty. Według skrupulatnych wyliczeń bankowców po kilku latach kamienicznik mógł spokojnie spłacić dług wraz z odsetkami i wspólnie z bankiem nieźle zarobić.
Stefan S. zamierzał wybudować 10 mieszkań. Trzy duże, powyżej 100 metrów, reszta miała być o połowę mniejsza. Koszty inwestycji zgodził się pokryć istniejący do dzisiaj Bank Gospodarstwa Krajowego. Na pierwszej stronie starej księgi wieczystej jeszcze na początku tego wieku widniał wykaligrafowany zszarzałym atramentem wpis o zaciągniętym w BGK kredycie na sumę 36 tys. zł, co stanowiło – jak zaznaczono – równowartość sześciu sztabek złota. Tego wpisu już nie ma, bo przedwojenna księga w tajemniczych okolicznościach zniknęła z Sądu Hipotecznego dla Warszawy-Mokotowa. Wraz z długiem i złotem.

Ciastko zjedzone na kredyt

Stefan S. budował dom porządnie: grube mury, półmetrowe stropy, solidna stolarka, wszędzie pod tynkami i podłogami izolacja z prawdziwego korka. Pieniędzy z kredytu starczyło na 2/3 inwestycji. W planie były jeszcze cztery mieszkania i garaż. Na dalsze zadłużanie nieruchomości nie było jednak szans. W 1937 r. Stefan S. zawarł umowę z właścicielem sklepu przy ul. Puławskiej – K. Sprzedał mu ponadstumetrowe lokum na parterze. Jednak sklepikarz też nie miał pieniędzy. W rozliczeniu oddał więc S. swoje małe mieszkanie po sąsiedzku na Mokotowie, zaś w gotówce zapłacił tylko różnicę w metrażu. Pieniędzy na dokończenie budowy ciągle było mało.
Reklama
Kilka miesięcy później zgłosił się znakomity klient, znany adwokat, Andrzej Ż. Kupił od Stefana S. całe ówczesne pierwsze piętro oraz garaż, którego jeszcze nie było. Zapłacił gotówką i wkrótce sprowadził się z żoną. Obie transakcje nie mogły zostać wpisane do hipoteki, ponieważ pieniądze natychmiast przejąłby bank. Bo do czasu spłacenia ostatniego grosika z kredytu to on był właścicielem nieruchomości. Tak jest teraz i tak było przed wojną.
Latem 1939 r. kamienica tętniła życiem. Na parterze, w świeżo dobudowanej części, zamieszkała konsjerżka z rodziną. W suterenie przygotowano pokój dla dozorczyni. Mieszkania na piętrach zostały wynajęte. I kiedy już miały rozpocząć się spłaty rat bankowych, nad Warszawą pojawiły się samoloty ze swastyką. Ani jedna bomba nie trafiła w kamienicę Stefana S., choć na całej ulicy Szustra prawie każdy dom ucierpiał. Tu wojna pozostawiła tylko trochę dziur po kulach niemieckich snajperów, do dziś zresztą niezałatanych. Lokatorzy płacili czynsze, ale właściciel nie mógł spłacać kredytu, bo bank zniknął. Na czas wojny przeniesiono go do Paryża, a kiedy wrócił do kraju, Bierut zdążył wydać dekrety i przez kilka lat nikt nie wiedział, co do kogo należy.
Stefan S. na początku wojny zaadoptował dwóch chłopców – Jerzego i Andrzeja, synów swoich przyjaciół rozstrzelanych przez gestapo na łódzkiej ulicy. Mieszkał w Łodzi, ale w sprawie kamienicy na Szustra (potem gen. Jarosława Dąbrowskiego, bo tak przemianowano ulicę) trzymał cały czas rękę na pulsie. Po otrzymaniu decyzji o przejęciu przez gminę Warszawa-Mokotów działki, którą kupił przed wojną, w terminie złożył wniosek o wieczystą dzierżawę – występował w imieniu nieletnich pasierbów. Otrzymał odpowiedź taką samą jak wszyscy: odmowa. Wniosek wraz z decyzją został wpisany do księgi wieczystej w 1952 r., jeszcze w starym wolumenie, ale też zniknął. Jedyne, co w sprawie kamienicy udało się Stefanowi S. uzyskać i co pozostało w hipotece, to prawo dożywocia w tej posiadłości, z którego zresztą nigdy nie skorzystał. Zmarł w 1969 r. w Łodzi, nie spłaciwszy ani złotówki przedwojennych zobowiązań.
W 2000 r. pasierb Stefana S., Jerzy, rozpoczął starania o przejęcie kamienicy. Nieświadom umów odszkodowawczych (indemnizacyjnych), złożył w imieniu swoim i brata skargę w samorządowym kolegium odwoławczym, domagając się zwrotu nieruchomości przejętej dekretem Bieruta. Kolegium uznało, że nic się im nie należy. Na dodatek Andrzej S. od kilkudziesięciu lat jest obywatelem Kanady. A na mocy międzynarodowych traktatów Polska została zobowiązana do wypłacenia rządowi kanadyjskiemu 1,22 mln dol. kanadyjskich w ramach umów indemnizacyjnych. PRL wywiązała się z nich do ostatniego centa. W sumie podpisano 12 takich umów, które miały na celu zaspokojenie roszczeń osób, które pozostawiły w kraju przodków majątki i zmieniły obywatelstwo. Jeżeli więc Andrzejowi S. należało się odszkodowanie, to do jego wypłaty zobowiązany był rząd kanadyjski. Polska swoje długi wobec tego pana dawno spłaciła.
Wkrótce do Jerzego S. zgłosił się mecenas Krzysztof Ć., który obiecał sprawę załatwić. Wystarczyło niewiele ponad rok, by wszystkie formalności zostały dopełnione, a obaj bracia stali się kamienicznikami. Mecenas (którego próżno szukać wśród członków palestry czy absolwentów prawa) jako pełnomocnik prawowitych właścicieli rozpoczął porządki w przejętym budynku.

Adwokaci śmierci

Nim nastały rządy pełnomocników, większość mieszkań lokatorzy zdążyli wykupić i założyć wspólnotę mieszkańców. Pani Mirka, córka sklepikarza, która przeżyła 60 lat w przekonaniu, że mieszka u siebie, bo jej tata raz już za lokum zapłacił, nie wykupiła. Wyrzucono ją pierwszą. Trzy tygodnie później umarła. Jej serce stanęło, bo nie mogła się z tą decyzją pogodzić.
Dwa inne mieszkania o statusie komunalnych szybko wyczyszczono z lokatorów, podwyższając czynsze, które stały się wyższe niż ich emerytury. Z najemcami czterech lokali użytkowych w suterenie rozwiązano umowy i kazano się wynieść. Garaż i ogródek też poszły pod młotek. Sprzedano nawet więcej niż odzyskano. Strych, w którym do dziś mają swoje udziały wszyscy właściciele mieszkań, za ich plecami opchnięto za grosze artyście, który dobrze wiedział, że nie kupuje od prawowitych właścicieli.
Na tym działalność pełnomocników powinna się zakończyć. W sumie w czyszczeniu kamienicy uczestniczyło 5 osób oraz pani notariusz poświadczająca nieprawdę. Dwaj mecenasi, którzy nigdy nie studiowali prawa, w tym jeden książę herbu własnego, jego kumpel hrabia, pani zarządca nieruchomości oraz fotograf od celebrytów, który miał chrapkę na jedno z mieszkań. Posługując się produkowanymi na poczekaniu pełnomocnictwami, zarobili ok. 1,5 mln zł i błyskawicznie pozbyli się spuścizny po ojczymie panów S.
Niektórzy z tych pełnomocników dali się poznać także w innych kamienicach: na Nowym Świecie 24, Francuskiej 30, Dahlberga 5 czy Nabielaka 9, gdzie mieszkała Jolanta Brzeska, bestialsko zamordowana działaczka lokatorska, która ostatnie lata życia spędziła na tropieniu nieprawidłowości przy zwrocie warszawskich kamienic.
– W Warszawie działa kilka grup przestępczych wyspecjalizowanych w odzyskiwaniu nieruchomości przejętych po wojnie dekretem Bieruta – mówi Piotr Ciszewski, prezes Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów. – Zbieramy na ich temat informacje, głównie od lokatorów, ale też od władz miasta. Jola Brzeska, współzałożycielka naszego stowarzyszenia, była osobą niezwykle dociekliwą, w dodatku biegle poruszającą się w gąszczu przepisów prawa. W naszym środowisku nikt nie ma wątpliwości, że motywem morderstwa było jej zaangażowanie w odkrywanie prawdy o reprywatyzacji, a także osobista sytuacja mieszkaniowa, w jakiej znalazła się nie z własnej winy i stanęła na drodze jednej z najbrutalniejszych grup przejmujących roszczenia.

Złoto tańsze od puszki po piwie

Łatwo poszło z mieszkaniami komunalnymi, ale przecież należało się odszkodowanie za sprzedaż przez gminę ich mieszkań. To jest równowartość ceny rynkowej, którą ustalają biegli sądowi. W przypadku tej małej kamieniczki wyjęto z kasy Skarbu Państwa ok. 10 nieopodatkowanych milionów jako odszkodowanie za bezprawnie sprzedane lokale.
Następny krok to odszkodowania za bezumowne zajmowanie lokali. Wyceniają pokój z kuchnią na 2,2 tys. zł miesięcznie i żądają zapłaty za parę lat wstecz. Biegły pod przysięgą zeznaje, że takie były ceny, a niezawisły sąd uznaje, że się należy. Raz pozwanymi są krnąbrni lokatorzy, którzy śmią podawać w wątpliwość roszczenia i za to muszą zostać ukarani (sprawy w Sądzie Rejonowym dla Warszawy Mokotowa o sygn. akt I C 689/10 oraz XVI C 778/11). Innym razem adresatem jest miasto. W końcu ponad pół wieku korzystało z cudzej własności i czerpało zyski. A że po drodze wymieniono rury w ścianach, dachy, okna, zainstalowano centralne ogrzewanie, a czasami wzniesiono cały budynek, bo po wojnie zamiast nieruchomości była kupa gruzu, to następców prawnych nie interesuje. Właściciele nigdy nie wyrazili zgody na żadne inwestycje.
A gdyby policzyć dzisiejszą wartość przedwojennego długu? Jedna sztabka złota używana w obrocie bankowym waży ok. 400 uncji, czyli prawie 12,5 kg i ma najwyższą próbę: 999,9. Cena złota w sztabkach jest ustanawiana w dolarach dwa razy dziennie i od lat tylko nieznacznie się waha. Po przeliczeniu na złotówki dzisiejsza wartość jednej sztabki to ok. 2 mln zł. Najskromniej licząc, przedwojenny dług zaciągnięty na budowę tej małej czynszowej kamienicy według dzisiejszych wyliczeń powinien wynieść 12 mln zł.
Dług się jednak rozpłynął. Za to fala roszczeń przybiera na sile. Pełnomocnicy braci S. brali udział w reprywatyzacji około stu nieruchomości w Warszawie. Prawie wszystkie były przed wojną zadłużone, a podczas wojny większość została doszczętnie zburzona i wysiłkiem całego narodu odbudowana. Nikt tego nie liczy, nie bada, nie domaga się zwrotu poniesionych nakładów. Bracia S. w niemowlęctwie zostali przecież pokrzywdzeni dekretem Bieruta.

Znikające sztabki złota

Kiedy dekretem Bieruta miasto odebrało prywatnym właścicielom grunty, przejęło je wraz z dobrodziejstwem inwentarza. Nie tylko z gruzami, lecz także z długami hipotecznymi. W przedwojennej Polsce, podobnie jak obecnie, funkcjonowały filie niemal wszystkich dużych banków światowych, które po transformacji ustrojowej zaczęły domagać się od nowego właściciela, czyli państwa, spłaty wierzytelności. Długi były różnie zapisywane w księgach wieczystych. Najczęściej podawano ich wartość w sztabkach złota, ale też w dolarach amerykańskich lub markach niemieckich. W celu zminimalizowania zobowiązań wobec zachodnich banków Rada Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej wydała, a Rada Państwa zatwierdziła, dekret „o zaciąganiu nowych i określaniu wysokości nieumorzonych zobowiązań pieniężnych" (dekret z 27 lipca 1949 r.). Artykuł 6. dekretu pkt 2 stanowił: „W zobowiązaniach wyrażonych w złotych w złocie liczy się jeden złoty za jednego złotego w złocie”. Jeszcze lepsze brzmienie miał art. 7, który dotyczył hipotecznych zapisów w obcych walutach: „Zawarte w zobowiązaniach pieniężnych zastrzeżenia o walucie lub walutach obcych, mających alternatywnie z walutą polską stanowić środek zapłaty uważa się za nieistniejące”. Wyeliminowanie hipotecznych zapisów o sztabkach złota i obcych walutach sprawiło, że choć polski złoty ulegał przeobrażeniom, przedwojenne zobowiązania pozostały na niezmienionym poziomie. Jest to zgodne z obowiązującą w Polsce zasadą nominalizmu pieniężnego, która mówi o tym, że dłużnik zwalnia się ze zobowiązania przez zapłatę wierzycielowi długu w wysokości, w jakiej został on zaciągnięty, bez uwzględnienia zmian siły nabywczej pieniądza (art. 358 kodeksu cywilnego).

Pod koniec lat 40. w Polsce szalała inflacja. Ustawa z 28 października 1950 r. o zmianie systemu pieniężnego miała temu zaradzić. Przyjęto zasadę wymiany złotówki w stosunku 100 do 3. Jednocześnie minister sprawiedliwości ogłosił w obwieszczeniu, że temu samemu przelicznikowi podlegają przedwojenne długi hipoteczne. Z 36 tysięcy przedwojennych złotych, zaciągniętych na budowę kamienicy przy ul. Szustra w Warszawie, zrobiło się nagle 1080 złotych. To jednak nie koniec. W początkach III RP, kiedy wszyscy Polacy w wyniku galopującej inflacji stali się milionerami, dzięki ustawie z 7 lipca 1994 r. o denominacji złotego oraz kolejnemu obwieszczeniu ministra sprawiedliwości dług hipoteczny zaciągnięty przez ojczyma braci S. znów znacząco zmalał. Obowiązywał przelicznik 10 000 : 1. Z sześciu sztabek złota zrobiło się więc 10 groszy. Wystarczyło tę kwotę wpłacić do depozytu, by bank został zobowiązany do zwolnienia hipoteki ze starego długu. Wcale nie było konieczne unicestwianie księgi wieczystej.

>>> Czytaj też: Awantura o działkę na placu Defilad. Kulisy kontrowersyjnej reprywatyzacji

Autorka jest dziennikarką. Zajmowała się reportażem m.in. w „Słowie Powszechnym”, „Rzeczpospolitej” i „Elle”. Współpracowała z działaczką lokatorską Jolantą Brzeską, która została zamordowana w 2011 r.