Wojciech Smarzowski stał się Józefem Mackiewiczem filmu. Jego dzieło – niezależnie od konsekwencji – będzie dopiero początkiem autentycznego oczyszczenia.

Reżyser bez litości, z każdą kolejną minutą filmu, rozmontowuje fikcję dialogu polsko-ukraińskiego. Przenosi go z poziomu elit do ludu. Tam, gdzie tkwi prawdziwa emocja, którą tak naprawdę nikt się do tej pory nie interesował. Gdzie schowany jest realny resentyment wobec Ukraińców

Nieczęsto ogląda się film, po którym widzowie zastanawiają się, jakie środki osłonowe zastosować, by obraz nie wywołał katastrofy. Po przedpremierowym pokazie „Wołynia” dyskusja koncentrowała się właśnie na nich. Film Wojciecha Smarzowskiego jest jak komenda „sprawdzam”, po której staje się jasne, że ponad ćwierć wieku po upadku komunizmu w dialogu historycznym z Ukraińcami jesteśmy w punkcie wyjścia. Salonowe gesty, deklaracje kolejnych prezydentów i debaty historyków są bezbronne wobec siły rażenia dzikości zła, które wylewa się z ekranu. Potencjał tego „sprawdzam” jest nieporównywalny z wypranym z treści i przez lata poddanym inflacji sloganem „przepraszamy i prosimy o przebaczenie”.

Smarzowski bez litości, z każdą kolejną minutą filmu, rozmontowuje fikcję dialogu polsko-ukraińskiego. Przenosi go z poziomu elit do ludu. Tam, gdzie tkwi prawdziwa emocja, którą tak naprawdę nikt się do tej pory nie interesował. Gdzie schowany jest realny resentyment wobec Ukraińców. Film jest dowodem dla tych, którzy w komentarzach pod reportażami z Majdanu – niezależnie od tego, w jakich gazetach się ukazały – deklarowali swoją niechęć wobec „banderowców, morderców i skorumpowanych złodziei, których powinno pochłonąć rosyjskie piekło”, i zastanawiali się, dlaczego państwo polskie pomaga „oprawcom”.

„Wołyń” zdetonuje minę, która powinna była być zdetonowana już dawno. Uruchomi popkulturowe rozliczenia z historią, którego finału nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Znajdujemy się w przededniu debaty historycznej, w której głównym ekspertem będzie typowy Janusz zakładający podkoszulek „Wołyń. Pamiętamy!”. Bohater, którego z nieskrywaną pogardą opisuje od pewnego czasu część tygodników. Czy możemy jednak odmawiać mu prawa do tych historycznych rozliczeń w sytuacji, gdy nie powiodły się one elitom?

Reklama

„Wołyń” zaboli każdego. Ukraińców, bo w filmie stają się bestiami, a w najlepszym razie kolaborantami, którzy potulnie współpracują najpierw z Lachami, później z Sowietami i hitlerowskimi Niemcami. Polaków, bo Smarzowski pokazuje AK jako pięknoduchów, którzy w czasach Apokalipsy skupiają się na czytaniu książek i nie potrafią skutecznie bronić swoich. Do historii przejdzie scena, w której kapitan poeta (który przypomina losy podporucznika Zygmunta Rumla zamordowanego przez UPA w lipcu 1943 r. w wołyńskich Kustyczach) na rozmowy z banderowcami przebiera się w mundur galowy i oddaje swoim żołnierzom broń. Bo rząd w Londynie ustalił, że na rozmowach ma jej nie być. Kapitan – w przeciwieństwie do chłopstwa każdej narodowości, które występuje w filmie – nie ma zakazanej mordy. Rysy jego twarzy są szlachetne. Bije od niego jakaś nierealna delikatność, która w przedstawionych okolicznościach zawstydza.

Żydów zaboli z kolei rola kolaborantów, którzy dali się zwieść sowieckiej wizji nowego wspaniałego świata. Są w końcu zwierzęcy Sowieci i Niemcy, którzy na Kresach uruchomili piekło z lekkością, która towarzyszy otwieraniu kramu na odpuście.

Siłą Smarzowskiego jest właśnie ta polifonia i dygresyjność. Pierwsza obecna w równoległych kazaniach dwóch duchownych grekokatolickich, z których tuż przed kulminacją makabry jeden nawołuje do panowania nad demonami nienawiści, a drugi wzywa do wypełnienia obowiązków wobec narodu. Druga w scenie ucieczki Zosi, która chroni się przed śmiercią, maszerując w kolumnie niemieckich grenadierów.

Po filmie z sali padały pytania do Smarzowskiego o to, czy nie obawia się realnych aktów przemocy wobec Ukraińców? Doskonale znający Wschód były dyplomata, a dziś publicysta Witold Jurasz, przywoływał przykład Przemyśla, w którym stosunki narodowościowe są napięte do granic możliwości. Profesor Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa, przekonywał, że obraz może być skuteczną bronią w wojnie prowadzonej przez Rosję. I mówił: „Jeśli prawda kiedykolwiek się broniła sama, to minęło to już dawno. Rosyjska propaganda poradzi sobie ze wszystkim, jeśli tylko będzie miała odpowiednie środki. Oto krótki czarny scenariusz: film powoduje, przy pomocy rosyjskiej agentury i naszych własnych fanatyków, rozognienie sytuacji do tego stopnia, że sprawy się wymykają spod kontroli. Wyobrażam sobie efekt, w którym film mający być opisem prawdy, dzięki której przezwyciężymy niebywale trudną fazę naszych dziejów, stanie się w czyichś rękach zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa. Z recepcją tego filmu należy postępować jak z jajkiem”.

Eliza Dzwonkiewicz, Narodowe Centrum Kultury: „Film nie jest antyukraiński. Jednak czas jest antyukraiński. Czuję żal, że ten film nie powstał wcześniej. Przecież temat nie jest nowy”.

Henryk Wujec, były doradca Bronisława Komorowskiego: „Film pokazuje prawdziwy obraz. Jest pewną przestrogą. Pokazuje, że nie możemy iść drogą rosnącej nienawiści. Nie ma innego sposobu dążenia do pojednania. Najpierw musi być mówienie prawdy”.
Andrzej Nowak, historyk: „Ten film w dłuższej perspektywie może przynieść tylko dobro. Oczywiście nie przewidzimy tego, co zrobi propaganda rosyjska, ale sądzę, że jego brak byłby jej tryumfem”.

Pytania o skutki dla bezpieczeństwa państwa najpewniej są uzasadnione. Czy jednak Wojciech Smarzowski miał szukać na nie odpowiedzi? Czy zadaniem reżysera jest analiza sytuacji międzynarodowej albo obrona racji stanu? Smarzowski nie jest ani politykiem, ani ekspertem, ani publicystą. Jego zadaniem było poszukiwanie prawdy. I to w tym filmie robi. Według metody Józefa Mackiewicza.

„Całkowitej prawdy nie zna żaden człowiek na tym świecie. To, co my, ludzie, nazywamy »prawdą«, jest zaledwie jej szukaniem. Szukanie prawdy jest tylko możliwe w wolnej dyskusji (…) Znalazłszy się tedy w świecie uznającym wolność jednostki i wolność myśli, winniśmy czynić wszystko, aby nie zacieśniać horyzontów myślowych, ale rozszerzać; nie zacieśniać dyskusji, a ją poszerzać” – pisał Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji”. Jedyne, co można zarzucić temu nakręconemu z Mackiewiczowską wrażliwością i przenikliwością filmowi, jest to, że powinien powstać wcześniej. „Wołyń” trzeba oglądać – jak pisał o związanym z Wilnem pisarzu Czesław Miłosz – aż się będą uszy trzęsły. Tylko w ten sposób pojednanie polsko-ukraińskie nabierze treści. Wyjdzie z kolein komunału. Odda należny hołd ofiarom ludobójstwa. Przywróci pamięć o Kresach, którą w znaczniej mierze sami sobie amputowaliśmy.